Kolejny
rozdział Miłości z Idola.
Stay
tuned.
Rozdział
72
Nie sam
Puste
butelki porozrzucane po podłodze. Plamy na wykładzinie. Resztki
chipsów w przezroczystych miskach. Wijące się jak węże
serpentyny zerwane z żyrandola i mebli. Ciemność – w tej czerni,
która w końcu opadła jak mgła za sprawą zmęczonych powiek, nie
można było tych niedoskonałości dostrzec.
-
Tommy, jesteś tu? - Cichy miękki głos. Tylko tego potrzebowało do
szczęścia samotnie bijące w ciemnej sypialni serce.
-
Tak. Nie zapalaj światła, proszę. - Usłyszał tylko kroki. Adam
zbliżył się, więc Tommy mógł złapać go za rękę. Już dawno
przestał zastanawiać się nad wagą takich gestów. Miał wrażenie,
że Adam to wszystko tłumaczy sobie na swój sposób. Nie musieli
sobie wyjaśniać, że więź, która ich łączy to nie przyjaźń.
Oboje bali się jednak wypowiedzieć właściwe określenie: miłość.
- Ktoś jeszcze został?
-
Odprowadziłem Annie do windy. Mówiła, że zostaje jeszcze dwa dni
i wpadnie jutro, jeśli się pozbiera. Martwiła się o Isaaca.
Brooke, Sasha i chłopaki poszli jeszcze na miasto na spacer. Reszta
zwinęła się wcześniej więc został tylko Isaac. W moim pokoju.
Zajął mi łóżko, więc... Teraz nie mam gdzie spać. - Dodał
ostrożnie, bawiąc się palcami Ratliffa. W ciemności błysnęły
brązowe oczy. Tommy wpatrzył się w łunę za oknem.
-
Tak, została ci tylko niewygodna kanapa w salonie. Będziesz musiał
posprząta te walające się butelki... - Powiedział obojętnie
Ratliff, a Adam posmutniał. Brunet zaczął się oddalać w stronę
drzwi, wtedy Tom szarpnął za dłoń, którą wcześniej trzymał.
Wcale nie mówił poważnie. Adam odwrócił się, siła szarpnięcia
spowodowała, że wpadł w ramiona gitarzysty. - Dlaczego wierzysz we
wszystko, co ci powiem? Chyba nie sądziłeś, że cię puszczę?
-
Wierzę we wszystko, co mi powiesz. To cecha miłości. Ale miałem
nadzieję. - Lambert przytulił mocno Ratliffa i pocałował w skroń.
Za chwilę spragnione wargi zawędrowały trochę niżej. W ciemności
pokoju, gdzie szarą poświatę tworzył zaglądający przez okno
księżyc, znalazł miejsce wytęskniony pocałunek.
***
Pięć
procent baterii – o dziewiątej trzydzieści trzy telefon Adama
zakomunikował światu, że domaga się nowej dawki energii, ale nie
dość dostatecznie. Tommy wtulił się mocniej w ukochanego, który
nawet nie drgnął. Elektroniczne urządzenie nie dało jednak za
wygraną. Tym razem zaczęło dzwonić na dobre. Lambert zaklął
cicho, łapiąc się za głowę. Nie tak głośno. Powolny
ruch ręki zmierzającej do telefonu wydłużył się. Kości w
łokciu strzyknęły w proteście. Tom podniósł głowę Zaspany
przetarł oczy i zmierzwił czuprynę, która już wcześniej była w
nieładzie. Spojrzał na Adama, który przyłożył sobie telefon do
ucha.
-
Słucham?
-
Dzień dobry, z tej strony Maria Cornell. Dzwonię w sprawie
kontynuacji programu „American Idol”. Czy pan Adam Lambert? -
Piskliwy głos w mgnieniu oka obudził bruneta, który niechcący
odtrącił przytulającego się do niego Ratliffa. Usiadł na łóżku,
skupiając się, by nie przegapić żadnego słowa.
-
Tak, to ja.
-
To świetnie. Mam przekazać panu informacje dotyczące zajęć.
Gralif został już wysłany na e-mail podany przez pana w
kwestionariuszu natomiast pana we własnej osobie oczekuje się w
rezydencji jutro o godzinie dwunastej. Wtedy odbędzie się uroczyste
powitanie i przedstawienie dalszych planów dotyczących programu,
zwłaszcza kolejnego odcinka.
-
Dobrze, dziękuję za telefon. Jutro na dwunastą? - Powtórzył, by
się upewnić. Tommy słuchał tej rozmowy z niekrytym smutkiem.
-
Dokładnie tak.
-
Jeszcze jedno pytanie. Którego stycznia będzie transmitowany
odcinek?
-
Oczywiście zaplanowany jest na wtorek, dwunastego stycznia. Czy to
wszystko?
-
Tak, dziękuję bardzo.
-
W takim razie do widzenia. - Kobieta pożegnała się i rozłączyła.
-
Do widzenia. - Odpowiedział Adam nim zorientował się, że nikt
prócz Tommy'ego już go nie słucha. Odsunął komórkę od ucha i
zaczął się w nią wpatrywać. Z uśmiechem. Z prawdziwą radością.
-
Jutro. O dwunastej. - Tommy powtórzył informacje z goryczą w
głosie, na co Adam od razu zwrócił uwagę. - Cieszysz się?
-
Tak, oczywiście! Zaraz... - Spojrzał na muzyka, który siedział po
turecku ze spuszczoną głową i skubał skórki pod paznokciami. -
Ale przecież będziemy się jeszcze widywać? To znaczy, utrzymywać
kontakt, kiedy już wyjedziesz do Londynu? Tommy? - Przestraszył
się. Zdołowana mina Ratliffa nie wróżyła nic dobrego.
-
Adam, ja... Nie wiem, jak to będzie. Chciałbym cię jeszcze
zobaczyć, ale nie wiem, czy będę miał do czego wracać. Naprawdę,
nie wiem. Nie potrafię sobie tego ułożyć w głowie. Ty znikniesz,
a ja wrócę do tego chaosu, który pojawił się, gdy Carmen,
wiesz... - Nie dokończył, ale Adam pokiwał głową, by okazać tak
zrozumienie. - Wiem tylko, że będę za tobą cholernie tęsknił i
wracał myślami do tego, co razem przeżyliśmy. To... to było coś
niezwykłego i niepowtarzalnego. - Przyznał. Adam wziął w tym
czasie jego dłoń, w którą wplótł własne palce.
-
Proszę, nie żegnaj się ze mną. - Szepnął głośno Lambert. Ta
sytuacja bardzo go wzruszyła. Zaszkliły mu się oczy, więc je
zamknął, wyciskając łzy. Tommy natychmiast go przytulił. Ja
też nie chcę się z tobą żegnać. Chciałbym odwlec tę chwilę,
ale tak mało czasu nam zostało. Tylko jedne dzień. Sprawię, by
był magiczny.
-
Dla mnie to też jest trudne, Adam. Ale oboje musimy pójść
własnymi drogami. Został nam jeden dzień – Nowy Rok. Chciałbym,
żebyśmy w pełni go wykorzystali. - Wyszeptał wokaliście do ucha,
by spojrzeć mu w oczy, które wciąż lśniły. Posmutniał, widząc
opłakany stan bruneta, więc szybko zdjął koszulkę, którą od
Sylwestra miał na sobie. Następnie zwinął ją w kłębek i otarł
ukochanemu łzy z twarzy. Oboje się uśmiechnęli, kiedy zniknął
po nich ślad.
-
Co masz na myśli? - Spytał Adam, dotykając jego nagiej skóry.
-
Nie to, co ty masz na myśli. - Muzyk spojrzał na dłoń Adama, ale
ten nie cofnął jej. Potem gitarzysta położył się na łóżku,
by dosięgnąć szafki nocnej. Wyjął z niej kopertę, którą
wręczył wokaliście.
-
Co to?
-
Powiedzmy, że spóźniony świąteczny prezent.
-
Żartujesz? Nie musisz mi nic dawać. Już wystarczająco... -
Pocałunek – jedyna rzecz, która skutecznie zamykała Adamowi
usta, kiedy za bardzo rozwijał swój słowotok. Długi i namiętny,
delikatnie przerwany. Wymowne spojrzenie zakazujące sprzeciwu
poskutkowało leniwym: okey.
-
I? Co myślisz?
-
To... Bilety do filharmonii? Muzyka musicalowa? Jestem... Hmmm...
Nie wiem, co powiedzieć, dziękuję!
-
To tylko kolejny rodzaj muzyki. Jeśli chcesz zostać piosenkarzem,
warto znać je wszystkie. Bilety są dwa, możesz zabrać kogo
chcesz.
-
Myślisz, że zaprosiłbym kogoś innego? - Adam zaśmiał się
serdecznie, kiedy Tommy udawał obojętnego. Potem jednak oboje się
zaśmiali, by w końcu przejść do romantycznego pocałunku. Wtedy
rozbrzmiało ciche stukanie do drzwi.
-
Tommy, śpisz jeszcze? Ja... Chciałbym pogadać, ale jeśli
przeszkadzam, to poczekam! - To Isaac zawołał na tyle głośno, by
mężczyźni mogli go usłyszeć za drzwiami.
-
Doprowadź się do porządku, okey? Jesteś trochę... Podpuchnięty?
- Blondyn uśmiechnął się, a potem krzyknął do Isaaca: - Już
idę! - energicznie wstał. To był błąd: od razu zakręciło mu
się w głowie, więc przytrzymał się ramy łóżka. - Cholera, za
dużo alkoholu.
-
I kto tu mówi o doprowadzeniu się do porządku... - Prychnął
Lambert. Dostał w twarz zmiętym w kulkę t-shirtem, który jeszcze
przed chwilą był w rękach Tommy'ego. Muzyk wziął szlafrok i
niechlujnie narzucił go na siebie, nie zawiązując paska. Potem
otworzył drzwi.
-
O Boże, Isaac! Wyglądasz tragicznie! - Rzucił Ratliff na pierwszy
rzut oka oceniając przyjaciela.
-
I tak też się czuję. Jakby ktoś rąbał mi głowę toporem...
-
Chodźmy do kuchni. Kawa dobrze nam zrobi.
Isaac
istotnie wyglądał jak wrak człowieka. Rozczochrany, z podkrążonymi
oczami i błędnym spojrzeniem. Niemrawe, opóźnione ruchy
zdradzały, jak daleko jest od dojścia do siebie. Przepraszał
Tommy'ego Joe, opowiedział jeszcze raz historię swojego
wczorajszego koszmaru – tym razem bogatszą w szczegóły. Tommy
słuchał tylko ze zrozumieniem, wąchając intensywny aromat czarnej
zawartości ulubionego ceramicznego kubka. W końcu Carpenter
poprosił o azyl. I tego gitarzysta się spodziewał. Sam nie
wyobrażał sobie, jak szatyn mógłby wrócić teraz do swojego domu
– pełnego wspomnień, pełnego zapachu byłej dziewczyny,
narzeczonej. Teraz rozumiał, dlaczego nie chciała ślubu. To nie
jej filozofia życia na to nie pozwalała. Powodem był ukryty
kochanek. Co za suka. Tommy nie znał tej dziewczyny. Widzieli
się jeden jedyny raz i wydawała się miła, ale ze względu na
przyjaźń z Isaac'em musiał tak pomyśleć. Carpenter był ciepłym
rodzinnym facetem, którego oprócz muzyki interesowało tylko
spokojne życie z ukochaną osobą. Co za szmata. Myśli same
kłębiły się w głowie. Niespodziewanie pojawiła się w niej
także Carmen. Z miejsca poczuł nienawiść do Sophie. W pełni
rozumiał cierpienie przyjaciela i zaoferował pomoc.
-
Oczywiście, że możesz tu zostać. Nawet, kiedy wyjadę do Londynu.
Tak długo, jak będziesz chciał. Musisz tylko spróbować się
pozbierać. Żyć dalej i więcej o niej nie myśleć. Zostawić
przeszłość za sobą. - Powiedział opiekuńczo, ale z
przekonaniem.
-
Ty zrobiłeś tak z Carmen?
-
Tak. Wiesz, co robiłem? Spakowałem wszystkie jej rzeczy do worków
i wyniosłem na śmietnik. Wysłałem jej nawet fotkę. - Wspomniał
Ratliff i uśmiechnął się na tę myśl. Poczuł, że było to
bardzo, bardzo dawno temu. Wtedy spotkałem Adama... Isaac
wybałuszył oczy.
-
Żartujesz! I co ona na to?
-
Nie wiem. I raczej nie chcę wiedzieć, ale rzeczy szybko zniknęły.
Ty też powinieneś tak zrobić! - Stuknął piąstką perkusistę w
ramię, ten sztucznie zachwiał się jakby dotknęła go siła tego
„uderzenia”.
-
Nie, nie mogę. To nasze wspólne mieszkanie. Będzie o wiele
trudniej. Ale na razie nie chcę o tym myśleć. Kiedy przypominam
sobie jej słowa, ja... Nie mogę, przepraszam. - Schował głowę w
skrzyżowanych na stole ramionach. Poczuł pomocną dłoń na karku –
gest wsparcia. - Możemy... Pomówić o czymś innym?
-
Na przykład?
-
O tobie i... Adamie. On jutro wyjeżdża, prawda? - Wspomniał Isaac
z fałszywym zainteresowaniem. Tommy milczał przez chwilę, próbując
zebrać w sobie siły, by jego odpowiedź nie zawierała w sobie zbyt
wiele emocji. Odparł ze spojrzeniem utkwionym w osadzonych na
ściankach kubka fusach.
-
Tak, dlatego dzisiaj za bardzo nie będę mógł cię podnosić na
duchu po utracie dziewczyny. Co zresztą nie wychodzi mi zbyt dobrze,
naprawdę marny ze mnie pocieszyciel. - Optymistyczny ton przeszedł
w cichy pomruk. Głos stał się nagle zmęczony i słaby. Każde
kolejne słowo przypominało bowiem o nadchodzącym rozstaniu. Tommy
zacisnął zęby i spojrzał na Isaaca. Nie obchodziło go już, co
przyjaciel wyczyta z jego oczu. On jedyny WIEDZIAŁ, powinien więc
zrozumieć, gdyż sam kochał szczerą miłością.
-
Jeśli będę przeszkadzał, zawsze mogę zostawić was samych. Nie
chcę się narzucać, a na pewno znajdzie się parę spraw, które
muszę załatwić na mieście...
-
Nie. - Przerwał mu krótko gitarzysta. Dzisiaj masz wolną chatę na
wieczór. Idziemy do filharmonii. Podarowałem Adamowi bilety na
święta. Wprawdzie nie jestem jakimś szczególnym fanem orkiestr,
ale chcę mu zrobić przyjemność. Wrócimy pewnie około
dziesiątej, więc zostaw nam drzwi otwarte, okey? Zostawię ci moje
klucze w razie, gdybyś jednak chciał załatwić te swoje sprawy.
-
Zapomniałeś powiedzieć, że najlepiej by było, gdybym o
dziesiątej już był w łóżku, co Raffi? - Uśmiechnął się
Carpenter. Nieprzyzwoite myśli dotarły do Tommy'ego. Zaczerwienił
się.
-
Tak, w przeciwnym razie mógłbyś się zgorszyć, panie Stały
Związek. - Joe odpowiedział półżartem i roześmiał się.
-
Już nie. Chyba zacznę praktykować filozofię Przygodny Seks. W
końcu znowu jestem wolnym strzelcem, Tom.
-
Jasne, jasne. Teraz tak mówisz, a jak wrócimy, pewnie znajdziemy
cię zalanego w trupa pod stołem w salonie. Nawet możesz
wykorzystać resztki z wczorajszej imprezy, wieczny singlu. A skoro
już tu mieszkasz, może zrobiłbyś jakieś śniadanie? Ja idę się
ogarnąć. - Ruszył żwawym krokiem z powrotem do sypialni.
Nasłuchiwał z uśmiechem Isaaca, który zaczął przeszukiwać
lodówkę.
-
Niemożliwe! Zostały jeszcze jakieś resztki? O cholera, trzeba to
wszystko jakoś zutylizować, Tommy nie zdoła sam tego zrobić. -
Muzyk bynajmniej mówił o jedzeniu. Brązowe oczy mężczyzny łapały
widok kilku szklanych butelek z przezroczystym trunkiem oraz puszek
oznaczonych procentami.
***
Od
niemal godziny cały dom postawiony był na nogi. Dwoje mężczyzn
krzątało się od łazienki do sypialni, od sypialni do łazienki, a
trzeci chodził za nimi wyliczając minuty według zegarka
ozdabiającego jego lewy nadgarstek. W końcu stanął w wejściu do
salonu, aby widzieć dokładnie, co się dzieje na korytarzu. I
serdecznie się uśmiechnął.
-
Jesteście już spóźnieni. Nie wpuszczę was nawet z czterema
biletami, jeśli będzie ci się tak guzdrać. Taksówka już czeka.
-
Taksówka? Po co, skoro mamy samochód? - Zawołał Adam z łazienki,
gdzie poprawił fryzurę.
-
Ja ją zamówiłem. Po koncercie chcę cię jeszcze gdzieś zabrać.
- Odparł Tommy, który poprawiał krawat przy drugim lustrze w
sypialni. Ostatnie spojrzenie. Lepiej już wyglądać nie będę.
Opuścił pokój i zajrzał do Adama, który w czarnym garniturze
i muszce wyglądał niezwykle przystojnie.
-
Wyglądasz perfekcyjnie. Możemy iść. - Oznajmił zdecydowanie.
Wziął od Isaaca kurtki, które bębniarz miał już przygotowane.
Blondyn i brunet zarzucili je na siebie i szybko opuścili
mieszkanie, słysząc za sobą życzenia dobrej zabawy. Na miejsce
dojechali bez problemów. Kierowca taksówki sprawnie ominął
wszystkie korki, wybierając nieco dłuższe objazdy. Tłum ludzi
przed filharmonią rozstąpił się przed nimi. Wielu gości
rozpoznało bowiem Lamberta i szybko przekazało tę wiadomość jak
w łańcuszku szczęścia.
-
Daj mi minutkę.
Adam
nie mógł przegapić kartek i długopisów, które nieliczni zaczęli
podsuwać mu pod nos. Obcy ludzie żądali autografów, więc wziął
do ręki coś do pisania i zaczął podpisywać papier niedbałym
pismem. Śmiało posuwał się przy tym w stronę Ratliffa, który ze
zniecierpliwieniem, ale i niemą zazdrością obserwował ukochanego.
Sam skrycie pożądał takiej sławy, jednak miłość stanowiła w
jego sercu większe uczucie. Ja miałem już swoje pięć minut z
Mouthlike, teraz nadszedł jego czas, który będzie o wiele dłuższy
niż mój. Kilkanaście minut później zajmowali już właściwe
miejsca w sali koncertowej i wymieniali ostatnie zdania. Nagle
zrobiło się ciemno, po czym światło padło na scenę. Muzycy
zajęli miejsca w półokręgu, a na podest wkroczył dyrygent.
Powitał gości skinieniem głowy, po czym odwrócił się do swoich
podopiecznych. Instrumenty wprawiono w ruch, a magiczne dźwięki
stworzyły utwór, który rozpoznawał każdy fan musicali.
„Chicago”, „Mamma Mia”, „Hair”, „Moulin Rouge”,
„Grease” - Tommy Joe znał te nazwy tylko ze słyszenia. Musical
nie był jego ulubionym gatunkiem filmowym. W zespole większym niż
pięcioosobowy robił się tłok i – co najważniejsze – muzyka,
w której nie słychać gitary, nie jest nic warta. Owoce pracy tej
orkiestry jednak zaciekawiły blondyna od samego początku. Przeróżne
dźwięki złożone w jedną całość z prawdziwą precyzją
przełożyły się na żywą, energiczną melodię, od której nie
można się oderwać. Wpatrywał się z zainteresowaniem w poczynania
instrumentalistów, którzy z kolei śledzili linijki tekstu w swoich
skoroszytach.
Adam
natomiast sprawdzał swoją wiedzę. Trudno było odgadnąć
poszczególne utwory po samej melodii. On zawsze uczył się tylko
słów, a teraz ta wiedza zdawała się na nic. Bezowocne efekty
zgadywanki zniechęciły go, więc zaprzestał jej. Zamknął oczy,
by muzyka wypełniła nie tylko głowę, ale także serce. Uśmiech
pojawił się na jego obliczu, gdy to brzmienie zaczęło wypełniać
go pozytywnymi wibracjami. Dopiero teraz się zachwycił i było to
po nim widać. Nagle pomyślał o Tommy'm Joe. Chciał sprawdzić,
czy Ratliff odczuwa to samo, co on. Spojrzał na niego ukradkiem i
już nie odwrócił wzroku. Nie sądził, że ten rodzaj muzyki może
przypaść gitarzyście do gustu. Oniemiały obserwował rządną
dźwięków twarz z pasją śledzącą każdy następny ruch
dyrygenta jakby miał zaraz odgadnąć, co będzie dalej.
Jeden
utwór przechodził w następny, a minione sekundy zmieniały się w
minuty. Nim się obejrzeli, koncert się skończył. Wtedy to
wymienili się uśmiechami i w ciszy wyszli z sali, a potem z
budynku. Zbliżała się godzina dwudziesta. Zapadał zmierzch. Adam
odetchnął świeżym powietrzem, a Tommy spojrzał w przejrzyste
niebo. Widać było tylko samotny księżyc.
-
Chciałbyś się przejść? Niedaleko stąd jest park.
-
Jasne, czemu nie. Chociaż... Nie obawiasz się zbirów? O tej porze
w takich miejscach zbiera się najgorsza hołota. - Przestrzegł
blondyna Lambert.
-
Przecież nie jestem sam. - Zauważył Joe i ruszył w mrok. Adam
chwilę patrzył, jak jego ukochany odchodzi. Zastanawiał się.
Tommy
spostrzegł, że piosenkarz się waha. Zatrzymał się po paru
krokach i zadarł głowę do tyłu. Uśmiechnął się ochoczo. Adam
dostrzegł tajemniczy błysk w oczach muzyka i poczuł się
zachęcony. Brunet w mig pokonał dzielący ich dystans i objął
przyjaźnie niższego mężczyznę.
-
Nie. Nie jesteś sam. - Zamruczał głębokim głosem.
Jesteśmy
tu razem. Jesteśmy razem. Kiedy
ta ostatnia para odeszła w mrok, stróż pracujący w filharmonii
zamknął główne wejście na klucz, a potem odbył długi spacer po
jeszcze dłuższych korytarzach wielkiego gmachu, ciesząc się
wszechobecną ciszą rozpoczętej właśnie nocy.