piątek, 13 marca 2015

Dwupart: Angel(s) - cz.2.

No i druga część. Chyba jest lepsza od pierwszej, ale oceńcie sami :)

Angel(s)
Cz.2.

Obudziłem się we własnym łóżku, ale coś było nie tak. Czułem obcy zapach. Przyjemny zapach. Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek korzystał z kuchni, a teraz docierał do mnie zapach jajecznicy. Z niepokojem otworzyłem oczy. Czyżby moja kochana mama wpadła z niezapowiedzianą wizytą? Niemożliwe. Nie mogłaby sobie tak przeskoczyć kilkaset kilometrów z San Diego do Nowego Jorku. Rozejrzałem się po pokoju. Bez zmian” te same kolory ścian, ten sam kurz na komodzie, te same zdjęcia. Lustro weneckie odbijało widok mojego łóżka. Moja sylwetka rysowała się w nim obok... Spojrzałem w kierunku, który wskazywała mi tafla lustra. Obok mnie leżał... ON!

Nie pamiętam jego imienia. Czy w ogóle je znałem? We śnie był piękny. Teraz jest jeszcze piękniejszy. Blond włosy rozrzucone na poduszce okalały jego piękną alabastrową twarz. Oczy chowały się za powiekami, a usta lekko uchylone wydmuchiwały powietrze. Miał moją koszulę. Była lekko rozpięta. Na odsłoniętym torsie widać było zaschnięte rany. Spał. Jak anioł. Może naprawdę nim był? W tej chwili przypomniałem sobie mój sen. Zacząłem się zastanawiać, czy zdarzył się naprawdę. Jeżeli on tu jest, to musi być prawda. Patrzyłem na jego ciało okolone białą koszulą i... Co to jest? Zasłona? Wtedy zauważyłem, że między nami leży talerz z jajecznicą. On ją zrobił? Była lekko wystygnięta – trudno. Wyglądała smakowicie, ale nie zamierzałem jej jeść w łóżku. Oddałem swoją część kołdry aniołowi, który spał przy mnie, a następnie otuliłem swoje nagie (czy to też jego sprawka?) ciało puszystym szlafrokiem. Zaniosłem talerz do kuchni i tam zjadłem z apetytem swoje śniadanie. Do sypialni wróciłem po dwóch godzinach. Wypoczęty, umyty, ułożyłem sobie nawet włosy i pomalowałem paznokcie. Musiałem chyba długo spać, bo gdy dotarłem do swojej sypialni, w której nadal spał mój „gość”, zaczynało się ściemniać. Z dzisiejszego dnia nie wyniosłem nic szczególnego. Moja matka na szczęście nie przyjechała. Ufff... Chyba tylko jedna rzecz była zadziwiająca oprócz dziwnego zjawiska śpiącego w moim łóżku: dlaczego cały dzień chodzę w szlafroku? Kompletnie nagi pod spodem? Szczerze, nie mam tego w zwyczaju...

Wszedłem do sypialni, ale łóżko zastałem puste. Nawet zasłane. Czyli jednak t był sen? Zrobiło mi się smutno. Nagle usłyszałem huk. Dobiegł mnie z garderoby, więc wszedłem tam. Ona tam był. Chyba strącił z półki buty, które leżały teraz na ziemi.

- Mmm... Przepraszam. Ale dopiero teraz znalazłem garderobę. Problem w tym, że nie mam się w co ubrać. W twojej sypialni nie znalazłem nic do ubrania. Za to w salonie na kanapie leżała koszula. Co prawda zwinięta w kłębek, ale chociaż coś. - Podniósł moje buty i umieścił na półce. Położył je starannie tak jak były ułożone wcześniej. Z jego wypowiedzi wywnioskowałem tylko jedno: to nie jest moja koszula.

- Ta koszula jest do wyrzucenia. Możesz ją sobie wziąć. Idealnie do ciebie pasuje. - Mój głos zabrzmiał szorstko i twardo. Tak też się czułem. Za każdym razem, kiedy widziałem w swoim domu rzecz, którą celowo zostawił u mnie mój eks-, chciałem tę rzecz gnieść w dłoniach z gniewu. Tak było i tym razem.

- Nie możesz jej po prostu wyprać? - Powiedział z uśmiechem, który mnie rozbroił.

- Nie. - Odpowiedziałem. Dziwne, że nastrój tak szybko mi się zmienił. Zazwyczaj, kiedy pomyślę o „tamtym człowieku”, zły humor zostaje mi do końca dnia. - Nie chcę jej zatrzymać. Należała do mojego byłego chłopaka, z którym nie chcę mieć nic wspólnego.

- Dobrze. - Rzekł zadziornie, widząc moją minę. Z wyzywającym wyrazem twarzy zaczął rozpinać guziki. Zastanawiałem się, co zamierza zrobić. Zdjął ją, a potem podarł. Nie wierzyłem własnym oczom. - Teraz możesz ją wyrzucić. - Uśmiechnął się do mnie, a ja znów poczułem, że miękną mi nogi. Strzępki jasnej niebieskiej tkaniny leżały na podłodze.

- Więc w co mogę się ubrać? - Spytał rzeczowo, ale ja ciągle się śmiałem.

- Nie wiem, wybierz sobie coś, jeśli musisz. Ten strój też do ciebie pasuje. - Zmierzyłem go od stóp do głów, zatrzymując na chwilę wzrok w okolicach bioder. - Zwłaszcza, że jest już wieczór. - Powiedziałem i, chichocząc, wyszedłem z garderoby tajnym przejściem, które w sypialni udawało wbudowaną w ścianę szafę.

Stanąłem przed komodą, na której stały moje rodzinne zdjęcia oprawione w drewniane ramki. Mama i tata uśmiechali się jak zwykle, trzymając moją małą osóbkę w ramionach. Stali w futrynie drzwi wejściowych do domu. Byli wtedy tacy młodzi... Na następnym zdjęciu byłem ja w butach taty. Nieźle wyglądałem w rudych włosach. Popatrzyłem teraz w swoje odbicie w lustrze nad komodą. Chciałem porównać fryzury, jednak w szklanej tafli obok mnie zobaczyłem piękną drobną postać mężczyzny o blond włosach i nagiej klatce piersiowej, który teraz wpatrywał się we mnie z tajemniczym wyrazem twarzy.

- To nie był sen, prawda? Naprawdę cię ocaliłem, a potem ty... Ocaliłeś mnie? - Spytałem poważnie, a on przytaknął. - A... Skrzydła? One też były prawdziwe? - Odwróciłem się i podszedłem do niego. Dzielił nas metr, kiedy on spuścił głowę i z uporem zacisnął powieki. Coś zatrzepotało.

Za chwilę ujrzałem najcudowniejszy widok na świecie. Za blondynem wyrastały skrzydła. Piękne, śnieżnobiałe, ogromne. Anielskie. Kiedy on podniósł głowę, jego skrzydła wypełniały już całą sypialnię. Cztery metry anielskich piór. Zajmowały całą sypialnię. Rozciągały się od ściany do ściany. Nie wierzyłem własnym oczom.

- Te... Skrzydła? - Uśmiechnął się od ucha do ucha.

Chyba bawiła go moja reakcja. Byłem ogłupiony, zdziwiony, niedowierzałem. Złapałem się za głowę i przeczesałem włosy. Nawet w świecie mutantów taka rzecz to cud. Nie mogłem wykrztusić słowa jakby zabrakło mi języka w ustach.

- Dotknij ich. - Rozkazał. Zbliżył się, gdy ja się zbliżyłem.

Nadal byłem oszołomiony. Wyciągnąłem rękę. W reakcji na mój dotyk on zamknął oczy. Skrzydła w dotyku przypominały aksamit. Rozkoszowałem się ich miękkością, a zarazem ich zdolnością do utrzymania masy człowieka w powietrzu. A nawet dwóch ludzi. W końcu ja też... Leciałem. Długą chwilę głaskałem skrzydła, a potem moja dłoń zawędrowała do pleców drobnego mężczyzny. Nie wyobrażałem sobie, jak istocie o tak aksamitnej skórze można wyrządzić tak wielką krzywdę.

- Jesteś aniołem. - Powiedziałem, a on uśmiechnął się znów. Pokochałem ten uśmiech. Następnie ukazał mi swoje piękne czekoladowe oczy. Zakochałem się w tych oczach. - Aniołem zranionym. - Rzuciłem, kiedy pod opuszkami palców poczułem zaschniętą krew. Była niczym rysa na szkle.

- Jesteś lepszym aniołem ode mnie. Ratujesz mnie przed śmiercią, ryzykując własne życie, uzdrawiasz, dajesz schronienie, a nawet... Rozkosz. - Powiedział niepewnie, a na moje policzki wstąpiły rumieńce. Nie chciałem kontynuować ostatniego tematu. Wiem, gdzie by mnie... Nas to zaprowadziło. On kontynuował. - To postępowanie czyni z człowieka anioła, nie skrzydła.

- A jednak jesteś piękny... Jak anioł. A ja... Mój dar jest przy mnie tylko w nocy. W nocy budzą mnie krzyki, jęki. Nie pomagam wszystkim, bo wiem, że gdy to zrobię, przeleję krew. Dla ciebie zabiłem kilkudziesięciu. Jeden niewinny za dziesiątki winnych osób. A i tak nie wyleczyłem cię do końca. - Kiedy mówiłem, patrzył na mnie tymi swoimi nieskończonymi oczami. Ich głębia fascynowała mnie. Chciałem się w nich zatracić. Odpłynąć i już nigdy nie powrócić. Marzenia nie zawsze się spełniają chociaż teraz się spełniały. Postać ze snu ożyła. - Chcę zrobić to teraz. - Zamierzałem dotknąć go w miejscu rany na obojczyku, ale on zatrzymał mnie. Wplótł swoje palce w moje jak to robią zakochani. Gdy spojrzałem mu w oczy, były smutne, pełne żalu.

- Może lepiej... Może lepiej tego nie rób? Widziałem cię wtedy? Przeze mnie straciłeś przytomność. Spałeś ponad osiem godzin. Ja...

- Większość energii tracę na duże rany. Takie jak na twoim brzuchu czy... - Nie dokończyłem. Nie mogłem! To było zbyt intymne. Dobrze, spróbuję jeszcze raz. - Kiedy leczyłem twoją drugą ranę... Widziałeś, co się potem stało... Powiem wprost. Taką ranę leczyłem drugi raz w życiu, ale czasami, by po prostu się wyładować... Robię to sobie. Za pomocą daru. Za każdym razem, gdy właśnie to robię, moja energia wyczerpuje się do zera. Wtedy już nic nie słyszę. - Opuściłem głowę, czerwieniąc się jak burak. Dziwię się sobie, że to wyznałem. Podobno obcym łatwiej jest się zwierzać. Ale on nie jest obcy. Uratowałem mu życie. A on uratował moje. Cholera, doprowadziłem go do orgazmu! I mówię takie rzeczy...Chyba go to do mnie nie zraziło, bo ujął mnie za podbródek. Uśmiechnął się szeroko, jego oczy śmiały się, a nasze palce ciągle były splecione. Co się ze mną, do cholery, dzieje?

- Więc ulecz mnie, a ja... Spróbuję ci to wynagrodzić. - Wyszeptał i przytulił się do mnie.

O mój Boże, on... Ten anioł ze skrzydłami wielkimi i białymi jak Mount Everest. Przesuwałem palcami po jego plecach, a szramy pod nimi znikały. Objął mnie, a ja objąłem jego, a potem on mnie. Skrzydłami. Byliśmy jak w kokonie. Skończyłem go leczyć. Przez chwilę trzymałem go w objęciach, wdychając jego rozkoszny zapach. Potem wymówił zdanie, które wprawiło mnie w dreszcze: „Niżej też mam rany. Możesz temu zaradzić?”. W następnej sekundzie ciepłe dłonie znikły z mojego karku. On zaczął zwijać swoje skrzydła. Kiedy schowały się (nie wiem, jak się tam zmieściły) w jego plecach, materiał okalający biodra blondyna zaszeleścił. Zasłona opadła. Ujrzałem okrągłe jędrne pośladki. On zmuszał mnie, żebym ich dotknął. Nie musiał. Sam chciałem tego także. Były cudownie miękkie. Zapragnąłem ich. Zapragnąłem skóry, ciała, wnętrza chłopaka, który teraz uwodził mnie każdym gestem. Czy rzeczywiście mnie uwodził? Słowa „a ja spróbuję ci to wynagrodzić” - co one oznaczały? Spróbowałem uwolnić się z jego objęć. Ostatnie godziny nie były bajką. Dla mnie, a przede wszystkim dla niego były horrorem. Horrory nie mają dobrego zakończenia, więc i to zakończenie takie nie będzie.

- Nie wiem nawet, kim jesteś. - Rzuciłem ostro, próbując grać bezwzględnego. Zapomniałem, jak się to robi, on to zauważył. Cofnąłem się aż do ściany, ale on zrobił te same kroki w przód. Byłem w potrzasku: między nim a ścianą. Tak bardzo podniecała mnie jego bliskość...

- Krzykiem cierpienia w twojej głowie. Ofiarą w burdelu. Uciekinierem w amerykańskiej metropolii. Mutantem w oczach ludzi. Ptakiem w przestworzach. Bezdomnym w twoim domu. Pacjentem w twoich rękach i...

- I? - I kim jeszcze? Masz tyle cech, nazw. Dlaczego nie mówisz? Dlaczego mnie tak trudno cię odgadnąć? Taki otwarty, a taki tajemniczy. Jesteś...

Dotknął mnie. Pogładził policzek z delikatnością płatka róży. A potem zbliżył się do mnie jeszcze bardziej. Dzieliły nas centymetry, milimetry. Pocałunek smakował jak sok o poranku ze świeżo wyciśniętych owoców, jak truskawki z szampanem, jak czekoladowe lody w upalny dzień, jak... Jedyny w swoim rodzaju. Idealny, perfekcyjny. Zbyt krótki.

- Nagrodą w twojej pościeli. - Wyszeptał wprost w moje usta. - Chcę nią być. - Jego wargi tak ostrożnie ocierały się o moje. - Pozwól mi nią być, proszę. - Od szeptu zakręciło mi się w głowie. Byłem odurzony słowami, gestami, samą jego obecnością. Naprawdę był aniołem – inny mężczyzna nie byłby zdolny samym szeptem zawrócić mi w głowie. Zapragnąłem go jeszcze mocniej niż wtedy, gdy leżał bezbronny na ołtarzu i zdany na łaskę swoich oprawców, niż wtedy, gdy spał bezpieczny w moim łóżku, przy mnie, niż wtedy, gdy czułem jego orgazm w sobie. Teraz to ja chciałem być w nim. Teraz, gdy jego ciało znów było czyste, nieskalane brudami, krwią. Teraz, gdy rozbiera mnie tak umiejętnie. Teraz, gdy czuję jak muska mnie swoimi pysznymi wargami, myślę, że zaraz osiągnę maksymalną rozkosz, a tymczasem jest to dopiero początek.

- Chodź do mnie, kochanie. - Szepnąłem niecierpliwie i przyciągnąłem go do siebie. Całowałem go, a on odwzajemniał pocałunki z delikatnością motyla uderzającego powietrze skrzydłami. Kiedy przybiłem go do ściany, zorientowałem się, że jestem całkowicie nagi. Nie zdążyłem zarejestrować momentu, w którym rozwiązał pasek od mojego szlafroka, który teraz utraciwszy swoją rolę leżał bezwładnie na podłodze.

Och! - Co ty ze mną robisz, mój aniele? Przyssał się do mojej szyi niczym pszczoła pobierająca nektar z kwiatowego kielicha. Za chwilę scałowywał obojczyki. W międzyczasie błądził idealnymi dłońmi po moich plecach i pośladkach. Idealny... Potem jego dłonie znów pojawiły się na moim torsie, zahaczyły o sutki tak wrażliwe na dotyk. I nagle... Był już na dole. Och... Jak rozkosznie, jak bosko. Robił to tak doskonale, że pojękiwałem z rozkoszy, opierając ręce o ścianę wysoko nad głową. Myśli o nadchodzącym spełnieniu były fałszywe. Co sekundę myślałem, że to już, że wreszcie zaleję go swymi sokami. Tymczasem on – moja nagroda, mój anioł – tylko przygotowywał mnie do dalszej drogi, dalszej wędrówki po rajskim ogrodzie, której celem było drzewo z zakazanym owocem. On... Och, nie wiem, czy wolę kontynuować wędrówkę czy już znaleźć się przy drzewie i zrywać jabłko.


- Mój aniele... Proszę... - Prosiłem. O co? O więcej rozkoszy? Już samo to, co teraz robił, wystarczało mi.

Gdy dajesz palec, chcą wziąć całą rękę. Owszem. Chciałbym więcej. Chciałem nie tylko jego ust. Chciałem też szyję, piersi, brzuch, pośladki, jego piękną seksowną męskość, jego całego. Ale on miał mnie w szachu. Dreszcze przebiegały przez moje ciało od stóp do głów z szybkością tsunami, kiedy to robił. Czy tylko się mną bawił czy wielbił z czcią, robiąc mi niebiański masaż. Robił wszystko – zaszczycał całą długość mojego penisa swymi mokrymi pocałunkami, lizał go zwinny językiem wykonując nieme akrobacje, ssał jądra i żołądź, odsuwał napletek jakby chciał tą stroną wśliznąć się do mojego wnętrza. Ale to ja miałem go wypełniać.

- Kochanie, wstań... Proszę, wstań! - Błagałem między jęknięciami. Moja nagroda była bardzo posłuszna. On zrównał się ze mną i popatrzył z lekkim niepokojem na moją zamgloną twarz.

- Coś nie tak? - Spytał szeptem, a ja pokiwałem przecząco głową. Patrzyłem na niego spod na wpół przymkniętych powiek, kiedy zrównał się ze mną. Moją twarz zdobił szeroki uśmiech, który szykował dla niego wyszukaną odpowiedź.

- Co za długo to nie zdrowo. - Celowo zniekształciłem jedno słowo. Przysłowia zawsze potrafiły odzwierciedlić to, co czujemy, a nie potrafimy opisać. Nie zastanawiałem się nad tym, bo teraz liczył się tylko on – mój anioł, którego zamierzałem zatrzymać jak najdłużej. Nim zniknie. - Chcę ciebie. Chcę ciebie teraz. - Wyszeptałem zmysłowo i objąłem jego wargi swoimi. Ponownie się przekonałem, jak zwinny jest jego język. On zawrócił mi w głowie. Miałem w niej mętlik. Wrażenie, że ktoś pomieszał mi zmysły? Ktoś? To on. Na pewno on. Wdarł się językiem w moje usta, nie znosząc żadnego sprzeciwu. Sięgnął niemal gardła, a ja w przypływie adrenaliny złapałem go za uda. Objął mnie za kark tak mocno, że znów zacząłem się zastanawiać, jak taka krucha, drobna istota może zgromadzić w sobie tyle siły.

Zaniosłem mojego anioła na łóżko. Tak pasował do mojej satynowej pościeli, do idealnie białych jak jego skrzydła poduszek. I jeszcze bardziej go zapragnąłem. Leżał tak spokojnie. Z intrygującym uśmiechem czekał na mnie. Właśnie na mnie, a ja przykryłem go swoim ciałem i zacząłem pieścić najlepiej jak umiałem. Zaczynając od ust. Były tak aksamitne. Włosy... Pachniały jak morska bryza, jak morskie fale rozrzucały się na poduszce, puszyste jak morska piana. Szyja wyraźnie zaznaczała jabłko Adama (moje jabłko), a ja chciałem je skosztować. Powstrzymałem się – tę pieszczotę zostawię sobie na niższe partie ciało. Tors, tak seksownie zaznaczone na ciele piersi, tak podniecająco sterczące sutki – nie mogłem się oprzeć. Niespodzianki, jakie mnie czekały na drodze do ostatecznej rozkoszy zachęcały do jak najdłuższych przystanków. Korzystałem z tych propozycji, a mój anioł niecierpliwił się coraz bardziej.

- Wykończysz mnie, kochanie. Co za długo to niezdrowo, och... Znęcasz się nade mną! - Roześmiał się, kiedy przygryzłem jeden sutek. Jeśli chciał mnie ponaglić, to mu się nie udało. Wręcz przeciwnie – poczułem chęć do zabawy, do rozkoszowania się tym, co mi ofiarował. Nie wypuszczę cię z rąk. Będziesz czekał tak długo, jak mi się spodoba.

I ja miałem swój kres wytrzymałości. Gdy dotarłem do uroczego (jak go określiłem) pępka, moja podnieta osiągnęła szczyt. Obecność tak wielkiego członka pochłonęła moje myśli do tego stopnia, że zapomniałem o moim planie. Podniosłem głowę, by ujrzeć mojego anioła w całej okazałości. Wyczekiwał ze wzrokiem wlepionym w moje oczy, jego dłonie drżały. Już za chwilę, zaraz... Teraz.

Wziąłem go do ust. Zaatakowałem jak wąż swoją ofiarę, a potem udusiłem w swoich ustach. Smakował jak ambrozja, już wypływał z niego soczysty nektar. Raczyłem się jak bogowie na Olimpie, a on jęczał. Raz głośniej, raz ciszej, innym razem tylko szeptał, jak fantastycznie się czuje. Mój anioł. Ssałem jego męskość w idealnym tempie, otulałem językiem, połykałem ją całą. Sięgała niemal gardła, a ja nie zapominałem o niczym. Wiedziałem, że on teraz jest mój. Czekałem na stosowny moment, w którym dostanie ode mnie największą niespodziankę. Trzy... Dwa... Jeden.

- Och! Mój Boże! - A więc teraz jestem Bogiem. Podoba mi się to przezwisko. Więc wykonam mój trik jeszcze raz. Pochłonąłem jego męskość w całości, a potem stopniowo obciągałem ją, by w końcu wgryźć się i wessać wszystko, co miała w sobie. - Matko! Robisz to tak wspaniale... - To mi się nie spodobało. Przysunąłem się do jego ucha i wyszeptałem ostro, jednocześnie łapiąc go w kroczu.

- Nie bluźnij aniele. Anioł nie obraża Boga. - Przygryzłem jego ucho, a on westchnął przeciągle, kładąc rękę na moim ramieniu. Przesunął nią wzdłuż mego boku mówiąc:

- Nie należę do Boga, ale do ciebie. Ty... Jesteś moim bogiem rozkoszy. - Wpił się w moje usta z nie mniejszą starannością, z jaką dobrał słowa. Kolejny przypływ adrenaliny w moim ciele spowodował, że ścisnąłem jego męskość. On zrewanżował się, wbijając swe paznokcie w mój pośladek. Moją odpowiedzią był mokry palec zagłębiający się w jego wnętrzu. Przegrał. Mogłem z nim robić, co zechcę. Zagłębiłem w nim drugi palec, na co on odpowiedział syczeniem i zaciskającymi się co chwilę zębami. Dłonią szarpał pościel, a ja powodowałem kolejne reakcje.

Nie zamierzałem dłużej czekać. Mój anioł był gotów na ziemską rozkosz, a ja nie mogłem dłużej zwlekać z oddaniem mu jej. Wszedłem w niego jak jaszczurka wślizguje się do swojej jamki. Poczuł mnie jak ja poczułem jego. Był ciasny i gorący, a ja wilgotny i cierpliwy. Wodziłem męskością w przód i wstecz, wprawiając jego wnętrze w wibracje. Chciałem dojść jak najszybciej, ale ból widoczny na jego twarzy otrzeźwił mnie. Ran w środku nie mogłem uleczyć tak jak na powierzchni skóry. Dopiero teraz dotarło do mnie, co robię. Znęcam się nad nim tej jak oni. Przed oczami stanęły mi okropne wspomnienia poprzedniego dnia. Oni – pozabijałbym ich wszystkich jeszcze raz – dotykali go, krzywdzili wbrew jego osobie. On tego nie chciał. A teraz... Ja robię to samo.

- Czy chcesz, żebym przestał? - Przestałem poruszać się. On odetchnął i ze zdziwieniem popatrzył na mnie. Nie rozumiał, o co mi chodzi. - Wydarzenia z wczoraj... Ja nie chcę cię skrzywdzić tak jak oni. - Cały czas byłem w nim, ale opanowałem się. Dla niego.

- Wiem... Kochanie, wiem. Chcę tego tak jak ty. Uszczęśliwiasz mnie. - Rzekł szczerze. Patrzył na mnie tymi niewinnymi błyszczącymi oczyma, a ja poczułem tęsknotę. Mimo że byłem tak blisko, tęskniłem za nim. Ale musiałem zadać mu jeszcze jedno pytanie. Dla całkowitej pewności.

- Widzę, że czujesz ból. Mimo to jesteś szczęśliwy? - Szepnąłem, a on wyciągnął w moją stronę drżącą dłoń. Przycisnął mnie do swojego ciała, a ja wtuliłem się w jego unoszący się lekko i opadający za chwilę tors. Zaczął głaskać mnie po głowie, szepcząc:

- Właśnie tak, kochanie. Szczęście czasem przychodzi wraz z bólem. Trzeba go zwalczyć, by doznać pełnego szczęścia. Nie martw się więcej. Po prosu bądź delikatny. - Ucałował mnie w skroń.

Postanowiłem dostosować się do jego wskazówek. Ponownie połączyłem swe usta z ustami, za którymi się stęskniłem. Pogłębialiśmy pocałunek i jednocześnie ja powróciłem do penetracji. Wzdychał prosto w moje usta, błądził opuszkami palców po moim muskularnym ciel, oddając się rozkoszy. Wszedłem w niego cały, a on to poczuł. Przesunął paznokciami wzdłuż mojego kręgosłupa, co wywołało u mnie wibracje. Dygotałem, kiedy on oplótł wokół moich bioder swe zgrabne nogi. Spełnienie zbliżało się wielkimi krokami, więc zwiększyłem tempo. On wyczuwał każdy mój ruch, jak ja – każdy jego ruch. Nagle wydał z siebie przeciągły jęk – inny niż wcześniejsze. Był blisko.

- Tutaj. Kochanie, to tutaj. - Wyjęczał i przycisnął swe nabrzmiałe wargi do moich.

Poruszałem się coraz szybciej. Moje ruchy były głębsze i trafiały dokładnie w to miejsce. Na czoło wstąpił mi pot. Mimo tego nie poddawałem się – kontynuowałem. Cały czas trzymałem go w objęciach, obserwując kolejne fazy rozkoszy, wstępujące na jego niebiańskie oblicze. Teraz jego ciało zaczęło drżeć. Gardłowe dźwięki wypływały z jego ust, gdy pieściłem go tak dokładnie. Postanowiłem dodać coś od siebie do naszego sukcesu. Ująłem ponownie męskość blondyna i pieściłem w rytm swych posuwisto-fryktycznych ruchów.

- Och... Już blisko! Boże mój, proszę... Mocniej! - Krzyknął, a ja go posłuchałem. Zaczęły ogarniać mnie silne spazmy, ale próbowałem je wstrzymać. Przelewałem energię na jego męskość. Teraz wił się pode mną, próbując osiągnąć orgazm za wszelką cenę. Moja ręka, która w tej chwili tak szybko przesuwała się po jego przyrodzeniu, stała się mokra. Już. Już za chwilę...

Biały płyn wytrysnął z jego wnętrza z szybkością pioruna uderzającego o maszt. Tak obficie zalał jego płaski brzuch, ale nie miałem okazji w tej chwili tego zobaczyć. Widok rozmywał mi się przed oczami, które ukryłem pod powiekami. Nie mogłem dłużej. Wyjąłem swą męskość i ukląkłem przy moim aniele. Zacząłem się pieścić. Tak mocno, tak sprawnie... Nie starczało mi tchu, więc wyprostowałem się, odchyliłem głowę do tyłu i wyobraziłem sobie jak on patrzy na mnie. Podniecony, spragniony moich soków... To doprowadziło mnie na sam szczyt. Trysnąłem spermą na jego brzuch, czując, jak jakaś cząstka mojej duszy rozdziera się we mnie. Krzyknąłem przeciągle.

- Och, Anieleee!

A potem już tylko szeptałem: mój aniele, mój aniele, piękny aniele. Uchyliłem potem powieki i spojrzałem na niego niepewnie. Opierał się o poduszkę, a wokół głowy ułożył rękę. Drugą ręką rysował dziwne kształty na swoim brzuchu. Kreślił znaki w białym płynie, który oblewał przestrzeń wokół pępka. Był zamyślony.

- Aniele? - Wyrwałem go z zamyślenia określeniem, którym zwykłem go nazywać. Wziąłem w dłoń jego dłoń i oblizałem palce umorusane owocem naszego spełnienia. Chciałem zadać pytanie, które powinienem zadać już dawno. - Jak masz na imię? - Zapytałem, a on uśmiechnął się. Wskazał mi gestem, że mam się zbliżyć, a ja nie opierałem się. Położyłem się obok niego.

- Mam na imię Tommy. Tommy Joe Ratliff. - Z radością obdarował mnie przelotnym pocałunkiem. Potem ziewnął cicho i odwzajemnił się pytaniem.

- A ty? Mój wybawco, jakie imię nosisz? - Pogłaskał mnie po policzku dłonią, którą do tej pory trzymał za głową. Ja ująłem ją i pocałowałem jej wierzchnią dłoń. - Mutanci mówią na mnie Doktor Glam, ale nazywam się Adam Lambert. Mów do mnie Adam. - Zaśmiał się, słysząc mój melodyjny głos. Ucałowałem go z tęsknotą, a potem znów przykryłem swoim ciałem. Kradłem pocałunki krótkie i długie, a on odwzajemniał się ze śmiechem.

Trwałoby to może całą noc, gdybyśmy nie poczuli się senni. Okryłem nas więc szczelnie miękką pościelą: najpierw jego, a potem siebie. On wtulił się w moje ciało i szeptał cicho moje imię dopóki nie zasnął. Mój anioł. Mój Tommy. Bałem się zasnąć. W mojej głowie było cicho: żadnych krzyków, cierpień. Wypełniał ją tylko jego obraz. Obraz ślicznego pogrążonego we śnie Tommy;ego. Nie pozwolę ci zniknąć – obiecałem sobie i jemu i oplotłem jeszcze bardziej ramionami, wdychając kuszący zapach mojego anioła.


piątek, 6 marca 2015

DwuPart: Angel(s) - cz.1.

Jako że ostatnio kompletnie nie mam weny do pisania MZI, to tutaj mam dla was gorący dwuparcik zainspirowany serią filmów X-men. Obczajcie i napiszcie, jak wam się podoba. Na 43. odcinek „Miłości...” musicie jeszcze troszkę poczekać :(

Angel(s)
Cz.1.

Krzyk. Obudził mnie w środku nocy. Przeraźliwy krzyk nasilał się coraz bardziej i bardziej. Otworzyłem oczy i wtedy przekonałem się, że to nie jest tylko senny koszmar. Był wo mojej głowie, kiedy wstałem. Przedłużył się, gdy zakładałem na siebie poszczególne części ubrania. A jego źródło było daleko stąd. Wrzask cierpienia mógł zniknąć z mojej głowy tylko dzięki interwencji: mojej lub osoby postronnej. Osoba postronna zawsze oznaczała dla cierpiącego śmierć. To musiałem być ja. Wiedziałem, gdzie szukać. Zawsze to wiedziałem.

Nazywam się Adam Lambert i jestem mutantem. Mój przydomek – Doktor Glam – tylko w połowie nazywa mój dar. Próbuję żyć jak normalny człowiek. Chociaż czy w normalnym świecie uchodzę za normalnego, tego bym nie powiedział. Śpiewam. I kocham to. Im więcej ludzi mnie słucha, tym bardziej kocham śpiewać. Tak, jestem piosenkarzem, nawet sławnym. I nic by w tym nie było dziwnego, gdybym nie był też... Kontrowersyjnym homoseksualistą uwielbiającym wyszukane, lśniące stroje. Mieszanka wybuchowa, co? I to jest właśnie ten Glam.

To bardzo dziwne, że zawsze, kiedy wyruszam na ratunek, przypominam sobie całą historię mojego życia. Im głośniejsze cierpienie słyszę w moim umyśle, tym więcej wspomnień wraca do mnie jak bumerang. Ale dlaczego je słyszę? Ach, tak – jestem wyjątkowy...

Gdyby nie było na świecie całego tego szajsu: narkotyków, broni, wojen – byłbym wolny. Moja głowa nie pulsowałaby co noc i, zamiast odmrażać tyłek na zimnie i szukać właściciela przeraźliwego zawodzenia, mógłbym się wreszcie porządnie wyspać. Chyba przesadziłem. Teraz już nie budzę się co noc – bywa, że minie około siedmiu dni do następnego ataku. Ale jak już przychodzi czas, wolę być uzbrojony. Teraz mam przy sobie cztery pistolety. Na wszelki wypadek noszę też nóż, ale nie potrzebuję kamizelki kuloodpornej. Od tego mam dar. Na czym on polega? Sam potrafię się wyleczyć... I innych. Moje ręce uzdrawiają, ale tylko rany cielesne. Dar uzdrawiania łączy się z czymś o wiele trudniejszym, wprost męczącym: słyszę osoby, które nie mają ratunku, którym pozostała tylko śmierć po długich, straszliwych torturach. Słyszę ich głos – krzyk, który mnie wzywa, wzywa, wzywa. I nie ucicha dopóki nie odnajdę tego, który cierpi. Jeszcze nie rozgryzłem, dlaczego mój dar działa tylko w nocy. To chyba przez te promienie słoneczne... Jednakowoż chyba nie chciałbym odczuwać tego wszystkiego w dzień. Nie zniósłbym, gdyby wszystko (a w tym mój wspaniały trzy-oktawowy głos) zagłuszałyby jęki, krzyki, wrzaski... Arghh!

To chyba tutaj. Klub „Shazzza” Neonowy szyld jest ogromny, więc to ekskluzywne miejsce. A raczej ekskluzywny burdel, sądząc po wizerunku obok napisu. Ciekawe, co się tutaj wyprawia. Wyciągnąłem pistolet – tak na wszelki wypadek. Pchnąłem ciężkie drzwi i wszedłem do przedsionka. Ochroniarze już na mnie czekali, więc uśmiechnąłem się od ucha do ucha.

- Impreza zamknięta. Wstęp tylko za zaproszeniem. - Burknął niższy z mężczyzn. Oboje byli niesamowicie napakowani, chociaż osobiście wolę drobniejszych mężczyzn. Spoglądali na mnie nieufnie, gdy zmierzyłem ich wzrokiem.

- Oczywiście, panowie. Czy ono wygląda tak? - Odpowiedziałem i wyciągnąłem pistolet. Mierzyłem w większego, który dotychczas nie powiedział ani słowa. Widziałem strach w oczach obydwu. - Tak się składa, że jestem gościem specjalnym i nie potrzebuję zaproszenia, więc albo stąd spieprzacie, albo zaraz zostanie z kolegi mokra plama. Wybór należy do was. - Powiedziałem spokojnie. Czułem, że zabłysły mi oczy. Bardzo lubiłem takie akcje chociaż wiedziałem, że niże mnie dziś jeszcze czekać małe piekiełko.

Bramkarze ostrożnie usunęli się z pola widzenia, tłumacząc, że oni tylko pilnują wejścia i że nie chcą kłopotów. Tym lepiej dla mnie – nie lubię zabijać, zwłaszcza niewinnych ludzi. Poszedłem oświetlonym purpurowymi światłami korytarzem. Krzyk w mojej głowie nie ustawał, ale był teraz do wytrzymania. Należał do jakiegoś chłopaka. Pojękiwał raz za razem jakby okładano go batem. Moje serce odczuwało to cierpienie i krwawiło jak jego rany. Teraz coś się zmieniło. Już nie słyszałem go w umyśle. Teraz krzyk dobiegał z jednej z sal. Zacząłem biec. Ten korytarz był taki długi... Kiedy minąłem jedne z drzwi, coś mnie drgnęło. To tutaj. Serce zaczęło mi walić jak młotem. Nie pozwoliłem sobie jednak na strach. Pistolet był w pogotowiu, więc wszedłem.

To, co zobaczyłem, było istnym piekłem na ziemi. Piekłem tylko dla jednej osoby – pozostałe trzydzieści bawiło się doskonale. Był tam, chodź go nie widziałem. Leżał na jakimś ołtarzu otoczony przez co najmniej piętnaście osób. Osób? Nagich mężczyzn, którzy czekali na swoją kolej, by zbrukać jego ciało. Wykorzystywali go – to była seksualna orgia. Pozostali mężczyźni zabawiali się na czerwonych sofach. Wszędzie widziałem... Zużyte prezerwatywy, sztuczne penisy i inne zabawki, chociaż nie powiedziałbym, żeby to, co się tutaj działo, było zabawą.

- Hej, chcesz się przyłączyć? - Nagle wyrósł jak spod ziemi przede mną podstarzały mężczyzna z brodą. W ręce trzymał butelkę z jakimś drogim alkoholem, a wyglądał... Tak obrzydliwie. Jeszcze spoglądał na mnie jak na deser i co sekundę zerkał na moje krocze. W tej chwili poczułem, że muszę to skończyć.

W przypływie gniewu uderzyłem go pięścią w twarz. Pozostali „goście” chyba to zauważyli, gdyż ruszyli w moją stronę. Czas rozpocząć jatkę, powiedziałem sobie. Facet, którego uderzyłem, próbował podnieść się z podłogi. Wykonałem jeden celny strzał, a potem pozostałe. Strzelałem, gdzie popadnie, a kiedy magazynek się skończył, wyciągnąłem następne dwa pistolety. To potrwało tylko chwilę. W następnej ujrzałem podłogę zawaloną ciałami. Na ołtarzu ciągle leżał on. Podszedłem, próbując nie potknąć się o martwych. Jeden wart kilkudziesięciu. Jeden niewinny za kilkudziesięciu grzesznych. Nie jestem Bogiem. Wykonuję tylko jego wolę.

- Kim jesteś? - Zapytała ofiara słabym głosem.

Zobaczyłem go w całej okazałości sekundę po usłyszeniu pytania. Piękne alabastrowe ciało nosiło ślady batów. W niektórych miejscach od ciała od ciała odchodziła skóra. Był nagi. Całkowicie. Piersi, brzuch, ręce, nogi, nawet jego przyrodzenie nosiło ślady krwi. Był urodziwy, ale jakże zmasakrowany. A oni jeszcze się nim bawili. Nie wiem, czy jestem dość silny, by to naprawić... Spojrzałem teraz na twarz. Oczy zawiązane miał czarną przepaską, więc ostrożnie ją zdjąłem. Moim oczom ukazały się przepiękne, duże źrenice okolone czekoladowymi tęczówkami. Spoglądały na mnie spod długich rzęs, a powieki mrużyły je, chroniąc przed światłem. Tylko one tej nocy pozostały nietknięte.

- Jestem przyjacielem. Nie musisz się mnie bać. Wydostanę cię stąd. - Obiecałem, robiąc przy tym minę tak szczerą, na jaką było mnie stać. Patrzył na mnie jeszcze długo. Chyba doszukiwał się we mnie złych zamiarów, których nie posiadałem. Potem spojrzał wokół siebie. Przestraszył się widoku martwych a strach jeszcze się zwiększył, gdy zobaczył, w jakim jest stanie.

- Okryj mnie, proszę. Nie mogę znieść swojego widoku. - Wyszeptał, a ja szybko zdjąłem swoją kurtkę i okryłem najintymniejsze miejsce.

- Zaradzę temu. Uzdrowię cię, jeśli tylko mi pozwolisz. - Odrzekłem w tym samym tonie i zacząłem ściągać łańcuchy, którymi był przykuty do ołtarza. Jak Chrystus. On tylko skinął głową. Najwidoczniej i to przychodziło mu z trudem, gdyż skrzywił się.

Nigdy jeszcze nie widziałem osoby tak pięknej, a tak zbrukanej. Leżał na kamiennym stole, próbując odbudować w sobie nadzieję na lepsze jutro. Obiecałem sobie, że spełnię to marzenie. Musimy tylko jak najprędzej wynieść się z tej dziury nawiedzonej przez szatana. Nie pozwolę na więcej cierpień.

- By cię uzdrowić, muszę przyłożyć rękę do każdej rany. Będzie trochę parzyć. Ufasz mi? - Spytałem z troską i zabrałem się do „czynienia dobra” nim odpowiedział.

- Nie mam chyba wyboru. - Zdobył się na żart, ale zabrzmiał on niezwykle nędznie w jego ustach. Mimo to uśmiechnąłem się przelotnie. Obserwował moje ręce z poważną miną. Czuł, jak przesuwam nimi po jego piersiach, a potem kładę na brzuchu, gdzie brakowało naskórka.

- Im gorsza rana tym ostrzejsze pieczenie. Ale jeśli chcesz ukojenia, musisz najpierw pocierpieć. - Spróbowałem go pocieszyć, ale nie udało mi się.

- Cierpiałem. Nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo. - Wysyczał i złapał mnie za nadgarstek. Teraz ja czułem przeszywający ból od wbijających się we mnie paznokci. Chyba mu to pomagało w zniesieniu gorąca, więc spróbowałem nie zwracać na to uwagi.

- Bili mnie skórzanym pejczem. Każdy z nich rżnął mnie tak długo, dopóki nie zabrakło mu sił. Modliłem się, by w końcu mnie zabili, ale oni brali w ręce nowe narzędzia tortur. Błagałem, ale nie słuchali mnie. Krzyczałem, ale nikt nie chciał mnie przed nimi ochronić. Nikt... Aaałłł... - Jęknął znowu, kiedy leczyłem ranę na udzie. Tu skóra była przecięta nożem.

- Ja cię słyszałem. - Oznajmiłem mu, a on spojrzał na mnie w szoku. Nachyliłem się nad nim i zajrzałem wprost w czekoladowe oczy. Przyłożyłem dłoń do jego policzka, na którym też widniała zaschnięta rana. - Jak wszystkich innych, których czekała śmierć. Dzisiaj czekała na ciebie. Ocaliłem cię. Już nie musisz się bać. - Słuchał moich słów bez zmrużenia oka. A teraz przymknął powieki, a z kącików oczu spłynęły pojedyncze łzy. Widziałem, jak poruszyły go moje słowa. Przekonałem się o tym, kiedy nakrył swoją dłonią moją, której – choć uzdrowiłem ranę – nie chciałem jeszcze zdejmować z miękkiego aksamitnego policzka.

- A więc jesteś taki jak ja. Jesteś mutantem. - Wyszeptał przez łzy i ukazał mi swe piękne oczy, które szkliły się od łez.

- Jestem mutantem, który chce ci pomóc. Więc musisz mi powiedzieć, gdzie jeszcze masz poważne rany. Te mniejsze uleczymy w bezpiecznym miejscu. - Ponagliłem go, a chłopak o blond włosach opadających wzdłuż prawego policzka zawstydził się.

- Tam. - Oczami pokazał mi ranę skrywaną pod czarną kurtką. Właśnie na to nie byłem gotów. Czy zdołam się powstrzymać? Mogę zrobić mu większą krzywdę niż oni... To chyba nie jest dobry pomysł.

- Ja... Nie wiem, czy... Nie wiem, czy mogę. Chyba nie jestem... - Zacząłem plątać się w słowach. On jest o wiele odważniejszy ode mnie. Nie zważając na to, co mówię, przesunął moją rękę z policzka wzdłuż torsu, brzucha, aż do...

Wsunął nasze dłonie pod kurtkę. Poczułem gęste włosy. A potem... Och, był taki duży... Z pomocą blondyna uchwyciłem jego męskość. Była ciepła, a miała stać się jeszcze gorętsza. Zacisnąłem powieki. Temperatura rosła nie tylko w mojej ręce. Rosła w całym moim ciele. Mimo iż traciłem coraz więcej energii, coś kumulowało się w moim podbrzuszu. A jednak nie opanuję się... A w dodatku zacząłem słyszeć jęki. To jego głos. Nie mogłem oprzeć się uchyleniu powiek. Tak. Prężył się na tym zimnym ołtarzu grzechu. Zaciskał palce na kamiennych krawędziach.

- Co ty... Robisz... O Boże... - Jęczał głośno. Coraz głośniej. A mi brakowało sił. Rana nie zagoiła się do końca, a ja straciłem większość energii.

Padłem na kolana, bo nie miałem siły stać. Klęczałem przed ołtarzem, przed leżącym na nim chłopakiem z zaciśniętą na jego męskości dłonią. Wiedziałem, do czego zaraz dojdzie. Widziałem, słyszałem, czułem... Jego orgazm był już blisko. Mój... Pewnie wykończyłby mnie do cna. Znów zamknąłem oczy. Jego ciało opanowały konwulsje. Fale rozkoszy przechodziły przez niego i wylewały się w postaci białego płynu na brzuch.

Nie mogłem dłużej. Oparłem się tylko o ołtarz, a potem osunąłem na ziemię. Byłem strasznie zmęczony. Musiałem odpocząć. Naturalna regeneracja sił w moim przypadku trwa parę godzin. Nie miałem tyle czasu. Oboje go nie mieliśmy. Prędzej czy później zjawi się tu policja. Ochrona pewnie słyszała strzały, a jeśli nie ona, to pozostali klienci burdelu. Jest idealnie. Nie mam nawet siły wstać. Jedyny ratunek, jaki mi pozostaje, to...

- Doprowadzasz mnie do orgazmu, a nawet nie znam twojego imienia... - Westchnął. Poczułem dotyk w okolicach szyi, a potem na ramieniu. Nie mam siły mówić, a on sobie wzdycha. Świetny ratunek, Adam – jesteś w czarnej dupie! Ogarnęły mnie czarne myśli. Zawiodłem. Miałem uratować niewinnego. Kiedy wpadnie w ręce policji, zresztą razem ze mną, dostaniemy po 25 lat w więzieniu o zaostrzonym rygorze. Musimy się stąd wydostać.

- Musisz... Nas stąd... Wyciągnąć. Teraz. - Wysapałem. Jeślibym to powtórzył, straciłbym przytomność.

- Świetnie. Teraz to ja mam cię uratować?

Usłyszałem szuranie. To on. Chyba już odzyskał siły, bo wstał. Rzucił mi moją kurtkę. To dobrze. Przynajmniej mogłem z niej wyjąć swój energetyk. Wyciągnąłem z kieszeni swoją zapasową tabliczkę czekolady. Minimum energii w jednej tabliczce. Otworzyłem oczy po przełknięciu jednej gwiazdki. Zobaczyłem nagą postać, która zrywa z okna czerwoną zasłonę. Owija nią swoje ciało od pasa w dół. Otwiera okno. Po co je otworzył? Jest tak małe, że tylko on może się tam zmieścić. Ja i tak nie mam siły... A potem pokonał drogę między ciałami i ukucnął przy mnie.

- Ja organizuję drogę ucieczki, a ty sobie jesz? Co ci się stało? - Spytał z niepokojem i pogłaskał moje ramię. To było miłe.

- Brak sił. - Powiedziałem już spokojniej. - Ratuj się.

- Uratuję ciebie tak jak ty mnie. Dasz radę wstać? - Pomógł mi wstać, wykładając swój plan. - To okno wychodzi na boczną ulicę. Musimy uciekać nim ktoś nas tu znajdzie. - Powiedział tym swoim słodkim niskim głosem.

O dziwo, trzymałem się na nogach. Jednakże gdyby nie jego pomoc, pewnie bym upadł. Jakoś doszliśmy do okna. On ciągle mnie podtrzymywał jakby bał się, że coś mi się stanie. Zmusił mnie, bym wspiął się na górę. Ulica zaczynała się metr nad oknem półką za oknem, w której właśnie stałem. Wspiąłem się. On pomagał mi cały czas, służąc pomocną ręką. Już był na górze i wyciągnął w moją stronę swe ręce. Jest tak niesamowicie silny... A jeszcze przed chwilą był tak słaby. Nie wiem, jak to się stało – skąd wykrzesałem z siebie energię na pokonanie metra, który wydawał mi się najdłuższy w moim życiu. Na „powierzchni” spotkała mnie moja nagroda. On wtulił się we mnie, a ja oparłem się na nim i wdychałem odurzający zapach włosów. Znów poczułem zmęczenie. Tym razem uderzyło z większą siłą.

- Nie dam rady iść... - Wyszeptałem. Miałem już zamiar go puścić i upaść jak śmieć, którego się wyrzuca do kosza. Moim koszem miała być ulica. On nie pozwolił mi na taki koniec. Był dla mnie jak opiekun. Anioł stróż, który wskazuje właściwą drogę. Jak ja wcześniej dla niego. Mówią, że jeśli zrobisz dobry uczynek, on wróci do ciebie z dziesięciokrotną mocą. Tak samo jest ze złem. Chcę, żeby się ratował, ale on mnie nie puszcza. Jego dotyk jest tak delikatny, chociaż trzyma mnie tak mocno. Niesamowity... I uparty. Zasypiam w jego ramionach.

- Gdzie jest to bezpieczne miejsce? - Powiedział, oplatając mnie ramionami pod moimi pachami. Ja obejmowałem go za szyję. Wyszeptałem adres i opis miejsca. Zapytałem, jak chce się tam dostać. Odparł beztrosko: - Wspomniałem, że jestem mutantem? Przelecimy się.

Zamgliło mi oczy. Miałem wrażenie, że widzę przed sobą białe skrzydła. Wielkie ogromne... Moje stopy oderwały się od ziemi. Uchwyciłem się kurczowo jego karku, wtuliłem się jeszcze bardziej w ciało okryte tylko cienką tkaniną. Miałem wrażenie, że śnię. Albo śniłem naprawdę. W życiu ludzi to się nie zdarza. W życiu mutantów... Nie wiem. Czułem, że moim ciałem targa wiatr. Zimno czułem tylko na plecach. Z przodu... Ciągle byłem w objęciach. W objęciach chłopaka ze snu. To było piękne uczucie. Niezapomniane. Leciałem. Ostatnim widokiem, jaki zdążyłem zarejestrować, były kontury wieżowców rysujące się w mroku nocy. Nie wiem, co było dalej. On chyba wie – kimkolwiek jest.


***