Jako
że ostatnio kompletnie nie mam weny do pisania MZI, to tutaj mam dla
was gorący dwuparcik zainspirowany serią filmów X-men. Obczajcie i
napiszcie, jak wam się podoba. Na 43. odcinek „Miłości...”
musicie jeszcze troszkę poczekać :(
Angel(s)
Cz.1.
Krzyk.
Obudził mnie w środku nocy. Przeraźliwy krzyk nasilał się coraz
bardziej i bardziej. Otworzyłem oczy i wtedy przekonałem się, że
to nie jest tylko senny koszmar. Był wo mojej głowie, kiedy
wstałem. Przedłużył się, gdy zakładałem na siebie poszczególne
części ubrania. A jego źródło było daleko stąd. Wrzask
cierpienia mógł zniknąć z mojej głowy tylko dzięki interwencji:
mojej lub osoby postronnej. Osoba postronna zawsze oznaczała dla
cierpiącego śmierć. To musiałem być ja. Wiedziałem, gdzie
szukać. Zawsze to wiedziałem.
Nazywam
się Adam Lambert i jestem mutantem. Mój przydomek – Doktor Glam –
tylko w połowie nazywa mój dar. Próbuję żyć jak normalny
człowiek. Chociaż czy w normalnym świecie uchodzę za normalnego,
tego bym nie powiedział. Śpiewam. I kocham to. Im więcej ludzi
mnie słucha, tym bardziej kocham śpiewać. Tak, jestem
piosenkarzem, nawet sławnym. I nic by w tym nie było dziwnego,
gdybym nie był też... Kontrowersyjnym homoseksualistą
uwielbiającym wyszukane, lśniące stroje. Mieszanka wybuchowa, co?
I to jest właśnie ten Glam.
To
bardzo dziwne, że zawsze, kiedy wyruszam na ratunek, przypominam
sobie całą historię mojego życia. Im głośniejsze cierpienie
słyszę w moim umyśle, tym więcej wspomnień wraca do mnie jak
bumerang. Ale dlaczego je słyszę? Ach, tak – jestem
wyjątkowy...
Gdyby nie było na świecie całego tego szajsu: narkotyków, broni, wojen – byłbym wolny. Moja głowa nie pulsowałaby co noc i, zamiast odmrażać tyłek na zimnie i szukać właściciela przeraźliwego zawodzenia, mógłbym się wreszcie porządnie wyspać. Chyba przesadziłem. Teraz już nie budzę się co noc – bywa, że minie około siedmiu dni do następnego ataku. Ale jak już przychodzi czas, wolę być uzbrojony. Teraz mam przy sobie cztery pistolety. Na wszelki wypadek noszę też nóż, ale nie potrzebuję kamizelki kuloodpornej. Od tego mam dar. Na czym on polega? Sam potrafię się wyleczyć... I innych. Moje ręce uzdrawiają, ale tylko rany cielesne. Dar uzdrawiania łączy się z czymś o wiele trudniejszym, wprost męczącym: słyszę osoby, które nie mają ratunku, którym pozostała tylko śmierć po długich, straszliwych torturach. Słyszę ich głos – krzyk, który mnie wzywa, wzywa, wzywa. I nie ucicha dopóki nie odnajdę tego, który cierpi. Jeszcze nie rozgryzłem, dlaczego mój dar działa tylko w nocy. To chyba przez te promienie słoneczne... Jednakowoż chyba nie chciałbym odczuwać tego wszystkiego w dzień. Nie zniósłbym, gdyby wszystko (a w tym mój wspaniały trzy-oktawowy głos) zagłuszałyby jęki, krzyki, wrzaski... Arghh!
Gdyby nie było na świecie całego tego szajsu: narkotyków, broni, wojen – byłbym wolny. Moja głowa nie pulsowałaby co noc i, zamiast odmrażać tyłek na zimnie i szukać właściciela przeraźliwego zawodzenia, mógłbym się wreszcie porządnie wyspać. Chyba przesadziłem. Teraz już nie budzę się co noc – bywa, że minie około siedmiu dni do następnego ataku. Ale jak już przychodzi czas, wolę być uzbrojony. Teraz mam przy sobie cztery pistolety. Na wszelki wypadek noszę też nóż, ale nie potrzebuję kamizelki kuloodpornej. Od tego mam dar. Na czym on polega? Sam potrafię się wyleczyć... I innych. Moje ręce uzdrawiają, ale tylko rany cielesne. Dar uzdrawiania łączy się z czymś o wiele trudniejszym, wprost męczącym: słyszę osoby, które nie mają ratunku, którym pozostała tylko śmierć po długich, straszliwych torturach. Słyszę ich głos – krzyk, który mnie wzywa, wzywa, wzywa. I nie ucicha dopóki nie odnajdę tego, który cierpi. Jeszcze nie rozgryzłem, dlaczego mój dar działa tylko w nocy. To chyba przez te promienie słoneczne... Jednakowoż chyba nie chciałbym odczuwać tego wszystkiego w dzień. Nie zniósłbym, gdyby wszystko (a w tym mój wspaniały trzy-oktawowy głos) zagłuszałyby jęki, krzyki, wrzaski... Arghh!
To
chyba tutaj. Klub „Shazzza” Neonowy szyld jest ogromny, więc to
ekskluzywne miejsce. A raczej ekskluzywny burdel, sądząc po
wizerunku obok napisu. Ciekawe, co się tutaj wyprawia. Wyciągnąłem
pistolet – tak na wszelki wypadek. Pchnąłem ciężkie drzwi i
wszedłem do przedsionka. Ochroniarze już na mnie czekali, więc
uśmiechnąłem się od ucha do ucha.
-
Impreza zamknięta. Wstęp tylko za zaproszeniem. - Burknął niższy
z mężczyzn. Oboje byli niesamowicie napakowani, chociaż osobiście
wolę drobniejszych mężczyzn. Spoglądali na mnie nieufnie, gdy
zmierzyłem ich wzrokiem.
-
Oczywiście, panowie. Czy ono wygląda tak? - Odpowiedziałem i
wyciągnąłem pistolet. Mierzyłem w większego, który dotychczas
nie powiedział ani słowa. Widziałem strach w oczach obydwu. - Tak
się składa, że jestem gościem specjalnym i nie potrzebuję
zaproszenia, więc albo stąd spieprzacie, albo zaraz zostanie z
kolegi mokra plama. Wybór należy do was. - Powiedziałem spokojnie.
Czułem, że zabłysły mi oczy. Bardzo lubiłem takie akcje chociaż
wiedziałem, że niże mnie dziś jeszcze czekać małe piekiełko.
Bramkarze
ostrożnie usunęli się z pola widzenia, tłumacząc, że oni tylko
pilnują wejścia i że nie chcą kłopotów. Tym lepiej dla mnie –
nie lubię zabijać, zwłaszcza niewinnych ludzi. Poszedłem
oświetlonym purpurowymi światłami korytarzem. Krzyk w mojej głowie
nie ustawał, ale był teraz do wytrzymania. Należał do jakiegoś
chłopaka. Pojękiwał raz za razem jakby okładano go batem. Moje
serce odczuwało to cierpienie i krwawiło jak jego rany. Teraz coś
się zmieniło. Już nie słyszałem go w umyśle. Teraz krzyk
dobiegał z jednej z sal. Zacząłem biec. Ten korytarz był taki
długi... Kiedy minąłem jedne z drzwi, coś mnie drgnęło. To
tutaj. Serce zaczęło mi walić jak młotem. Nie pozwoliłem sobie
jednak na strach. Pistolet był w pogotowiu, więc wszedłem.
To,
co zobaczyłem, było istnym piekłem na ziemi. Piekłem tylko dla
jednej osoby – pozostałe trzydzieści bawiło się doskonale. Był
tam, chodź go nie widziałem. Leżał na jakimś ołtarzu otoczony
przez co najmniej piętnaście osób. Osób? Nagich mężczyzn,
którzy czekali na swoją kolej, by zbrukać jego ciało.
Wykorzystywali go – to była seksualna orgia. Pozostali mężczyźni
zabawiali się na czerwonych sofach. Wszędzie widziałem... Zużyte
prezerwatywy, sztuczne penisy i inne zabawki, chociaż nie
powiedziałbym, żeby to, co się tutaj działo, było zabawą.
-
Hej, chcesz się przyłączyć? - Nagle wyrósł jak spod ziemi
przede mną podstarzały mężczyzna z brodą. W ręce trzymał
butelkę z jakimś drogim alkoholem, a wyglądał... Tak obrzydliwie.
Jeszcze spoglądał na mnie jak na deser i co sekundę zerkał na
moje krocze. W tej chwili poczułem, że muszę to skończyć.
W
przypływie gniewu uderzyłem go pięścią w twarz. Pozostali
„goście” chyba to zauważyli, gdyż ruszyli w moją stronę.
Czas rozpocząć jatkę, powiedziałem sobie. Facet, którego
uderzyłem, próbował podnieść się z podłogi. Wykonałem jeden
celny strzał, a potem pozostałe. Strzelałem, gdzie popadnie, a
kiedy magazynek się skończył, wyciągnąłem następne dwa
pistolety. To potrwało tylko chwilę. W następnej ujrzałem podłogę
zawaloną ciałami. Na ołtarzu ciągle leżał on. Podszedłem,
próbując nie potknąć się o martwych. Jeden wart kilkudziesięciu.
Jeden niewinny za kilkudziesięciu grzesznych. Nie jestem Bogiem.
Wykonuję tylko jego wolę.
-
Kim jesteś? - Zapytała ofiara słabym głosem.
Zobaczyłem
go w całej okazałości sekundę po usłyszeniu pytania. Piękne
alabastrowe ciało nosiło ślady batów. W niektórych miejscach od
ciała od ciała odchodziła skóra. Był nagi. Całkowicie. Piersi,
brzuch, ręce, nogi, nawet jego przyrodzenie nosiło ślady krwi. Był
urodziwy, ale jakże zmasakrowany. A oni jeszcze się nim bawili. Nie
wiem, czy jestem dość silny, by to naprawić... Spojrzałem teraz
na twarz. Oczy zawiązane miał czarną przepaską, więc ostrożnie
ją zdjąłem. Moim oczom ukazały się przepiękne, duże źrenice
okolone czekoladowymi tęczówkami. Spoglądały na mnie spod długich
rzęs, a powieki mrużyły je, chroniąc przed światłem. Tylko one
tej nocy pozostały nietknięte.
-
Jestem przyjacielem. Nie musisz się mnie bać. Wydostanę cię stąd.
- Obiecałem, robiąc przy tym minę tak szczerą, na jaką było
mnie stać. Patrzył na mnie jeszcze długo. Chyba doszukiwał się
we mnie złych zamiarów, których nie posiadałem. Potem spojrzał
wokół siebie. Przestraszył się widoku martwych a strach jeszcze
się zwiększył, gdy zobaczył, w jakim jest stanie.
-
Okryj mnie, proszę. Nie mogę znieść swojego widoku. - Wyszeptał,
a ja szybko zdjąłem swoją kurtkę i okryłem najintymniejsze
miejsce.
-
Zaradzę temu. Uzdrowię cię, jeśli tylko mi pozwolisz. - Odrzekłem
w tym samym tonie i zacząłem ściągać łańcuchy, którymi był
przykuty do ołtarza. Jak Chrystus. On tylko skinął głową.
Najwidoczniej i to przychodziło mu z trudem, gdyż skrzywił się.
Nigdy
jeszcze nie widziałem osoby tak pięknej, a tak zbrukanej. Leżał
na kamiennym stole, próbując odbudować w sobie nadzieję na lepsze
jutro. Obiecałem sobie, że spełnię to marzenie. Musimy tylko jak
najprędzej wynieść się z tej dziury nawiedzonej przez szatana.
Nie pozwolę na więcej cierpień.
-
By cię uzdrowić, muszę przyłożyć rękę do każdej rany. Będzie
trochę parzyć. Ufasz mi? - Spytałem z troską i zabrałem się do
„czynienia dobra” nim odpowiedział.
-
Nie mam chyba wyboru. - Zdobył się na żart, ale zabrzmiał on
niezwykle nędznie w jego ustach. Mimo to uśmiechnąłem się
przelotnie. Obserwował moje ręce z poważną miną. Czuł, jak
przesuwam nimi po jego piersiach, a potem kładę na brzuchu, gdzie
brakowało naskórka.
-
Im gorsza rana tym ostrzejsze pieczenie. Ale jeśli chcesz ukojenia,
musisz najpierw pocierpieć. - Spróbowałem go pocieszyć, ale nie
udało mi się.
-
Cierpiałem. Nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo. - Wysyczał i
złapał mnie za nadgarstek. Teraz ja czułem przeszywający ból od
wbijających się we mnie paznokci. Chyba mu to pomagało w
zniesieniu gorąca, więc spróbowałem nie zwracać na to uwagi.
-
Bili mnie skórzanym pejczem. Każdy z nich rżnął mnie tak długo,
dopóki nie zabrakło mu sił. Modliłem się, by w końcu mnie
zabili, ale oni brali w ręce nowe narzędzia tortur. Błagałem, ale
nie słuchali mnie. Krzyczałem, ale nikt nie chciał mnie przed nimi
ochronić. Nikt... Aaałłł... - Jęknął znowu, kiedy leczyłem
ranę na udzie. Tu skóra była przecięta nożem.
-
Ja cię słyszałem. - Oznajmiłem mu, a on spojrzał na mnie w
szoku. Nachyliłem się nad nim i zajrzałem wprost w czekoladowe
oczy. Przyłożyłem dłoń do jego policzka, na którym też
widniała zaschnięta rana. - Jak wszystkich innych, których czekała
śmierć. Dzisiaj czekała na ciebie. Ocaliłem cię. Już nie musisz
się bać. - Słuchał moich słów bez zmrużenia oka. A teraz
przymknął powieki, a z kącików oczu spłynęły pojedyncze łzy.
Widziałem, jak poruszyły go moje słowa. Przekonałem się o tym,
kiedy nakrył swoją dłonią moją, której – choć uzdrowiłem
ranę – nie chciałem jeszcze zdejmować z miękkiego aksamitnego
policzka.
-
A więc jesteś taki jak ja. Jesteś mutantem. - Wyszeptał przez łzy
i ukazał mi swe piękne oczy, które szkliły się od łez.
-
Jestem mutantem, który chce ci pomóc. Więc musisz mi powiedzieć,
gdzie jeszcze masz poważne rany. Te mniejsze uleczymy w bezpiecznym
miejscu. - Ponagliłem go, a chłopak o blond włosach opadających
wzdłuż prawego policzka zawstydził się.
-
Tam. - Oczami pokazał mi ranę skrywaną pod czarną kurtką.
Właśnie na to nie byłem gotów. Czy zdołam się powstrzymać?
Mogę zrobić mu większą krzywdę niż oni... To chyba nie jest
dobry pomysł.
-
Ja... Nie wiem, czy... Nie wiem, czy mogę. Chyba nie jestem... -
Zacząłem plątać się w słowach. On jest o wiele odważniejszy
ode mnie. Nie zważając na to, co mówię, przesunął moją rękę
z policzka wzdłuż torsu, brzucha, aż do...
Wsunął
nasze dłonie pod kurtkę. Poczułem gęste włosy. A potem... Och,
był taki duży... Z pomocą blondyna uchwyciłem jego męskość.
Była ciepła, a miała stać się jeszcze gorętsza. Zacisnąłem
powieki. Temperatura rosła nie tylko w mojej ręce. Rosła w całym
moim ciele. Mimo iż traciłem coraz więcej energii, coś kumulowało
się w moim podbrzuszu. A jednak nie opanuję się... A w dodatku
zacząłem słyszeć jęki. To jego głos. Nie mogłem oprzeć się
uchyleniu powiek. Tak. Prężył się na tym zimnym ołtarzu grzechu.
Zaciskał palce na kamiennych krawędziach.
-
Co ty... Robisz... O Boże... - Jęczał głośno. Coraz głośniej.
A mi brakowało sił. Rana nie zagoiła się do końca, a ja
straciłem większość energii.
Padłem na kolana, bo nie miałem siły stać. Klęczałem przed ołtarzem, przed leżącym na nim chłopakiem z zaciśniętą na jego męskości dłonią. Wiedziałem, do czego zaraz dojdzie. Widziałem, słyszałem, czułem... Jego orgazm był już blisko. Mój... Pewnie wykończyłby mnie do cna. Znów zamknąłem oczy. Jego ciało opanowały konwulsje. Fale rozkoszy przechodziły przez niego i wylewały się w postaci białego płynu na brzuch.
Padłem na kolana, bo nie miałem siły stać. Klęczałem przed ołtarzem, przed leżącym na nim chłopakiem z zaciśniętą na jego męskości dłonią. Wiedziałem, do czego zaraz dojdzie. Widziałem, słyszałem, czułem... Jego orgazm był już blisko. Mój... Pewnie wykończyłby mnie do cna. Znów zamknąłem oczy. Jego ciało opanowały konwulsje. Fale rozkoszy przechodziły przez niego i wylewały się w postaci białego płynu na brzuch.
Nie mogłem dłużej. Oparłem się tylko o ołtarz, a potem osunąłem na ziemię. Byłem strasznie zmęczony. Musiałem odpocząć. Naturalna regeneracja sił w moim przypadku trwa parę godzin. Nie miałem tyle czasu. Oboje go nie mieliśmy. Prędzej czy później zjawi się tu policja. Ochrona pewnie słyszała strzały, a jeśli nie ona, to pozostali klienci burdelu. Jest idealnie. Nie mam nawet siły wstać. Jedyny ratunek, jaki mi pozostaje, to...
-
Doprowadzasz mnie do orgazmu, a nawet nie znam twojego imienia... -
Westchnął. Poczułem dotyk w okolicach szyi, a potem na ramieniu.
Nie mam siły mówić, a on sobie wzdycha. Świetny ratunek, Adam –
jesteś w czarnej dupie! Ogarnęły mnie czarne myśli. Zawiodłem.
Miałem uratować niewinnego. Kiedy wpadnie w ręce policji, zresztą
razem ze mną, dostaniemy po 25 lat w więzieniu o zaostrzonym
rygorze. Musimy się stąd wydostać.
-
Musisz... Nas stąd... Wyciągnąć. Teraz. - Wysapałem. Jeślibym
to powtórzył, straciłbym przytomność.
-
Świetnie. Teraz to ja mam cię uratować?
Usłyszałem szuranie. To on. Chyba już odzyskał siły, bo wstał. Rzucił mi moją kurtkę. To dobrze. Przynajmniej mogłem z niej wyjąć swój energetyk. Wyciągnąłem z kieszeni swoją zapasową tabliczkę czekolady. Minimum energii w jednej tabliczce. Otworzyłem oczy po przełknięciu jednej gwiazdki. Zobaczyłem nagą postać, która zrywa z okna czerwoną zasłonę. Owija nią swoje ciało od pasa w dół. Otwiera okno. Po co je otworzył? Jest tak małe, że tylko on może się tam zmieścić. Ja i tak nie mam siły... A potem pokonał drogę między ciałami i ukucnął przy mnie.
Usłyszałem szuranie. To on. Chyba już odzyskał siły, bo wstał. Rzucił mi moją kurtkę. To dobrze. Przynajmniej mogłem z niej wyjąć swój energetyk. Wyciągnąłem z kieszeni swoją zapasową tabliczkę czekolady. Minimum energii w jednej tabliczce. Otworzyłem oczy po przełknięciu jednej gwiazdki. Zobaczyłem nagą postać, która zrywa z okna czerwoną zasłonę. Owija nią swoje ciało od pasa w dół. Otwiera okno. Po co je otworzył? Jest tak małe, że tylko on może się tam zmieścić. Ja i tak nie mam siły... A potem pokonał drogę między ciałami i ukucnął przy mnie.
-
Ja organizuję drogę ucieczki, a ty sobie jesz? Co ci się stało? -
Spytał z niepokojem i pogłaskał moje ramię. To było miłe.
- Brak sił. - Powiedziałem już spokojniej. - Ratuj się.
- Uratuję ciebie tak jak ty mnie. Dasz radę wstać? - Pomógł mi wstać, wykładając swój plan. - To okno wychodzi na boczną ulicę. Musimy uciekać nim ktoś nas tu znajdzie. - Powiedział tym swoim słodkim niskim głosem.
O dziwo, trzymałem się na nogach. Jednakże gdyby nie jego pomoc, pewnie bym upadł. Jakoś doszliśmy do okna. On ciągle mnie podtrzymywał jakby bał się, że coś mi się stanie. Zmusił mnie, bym wspiął się na górę. Ulica zaczynała się metr nad oknem półką za oknem, w której właśnie stałem. Wspiąłem się. On pomagał mi cały czas, służąc pomocną ręką. Już był na górze i wyciągnął w moją stronę swe ręce. Jest tak niesamowicie silny... A jeszcze przed chwilą był tak słaby. Nie wiem, jak to się stało – skąd wykrzesałem z siebie energię na pokonanie metra, który wydawał mi się najdłuższy w moim życiu. Na „powierzchni” spotkała mnie moja nagroda. On wtulił się we mnie, a ja oparłem się na nim i wdychałem odurzający zapach włosów. Znów poczułem zmęczenie. Tym razem uderzyło z większą siłą.
- Nie dam rady iść... - Wyszeptałem. Miałem już zamiar go puścić i upaść jak śmieć, którego się wyrzuca do kosza. Moim koszem miała być ulica. On nie pozwolił mi na taki koniec. Był dla mnie jak opiekun. Anioł stróż, który wskazuje właściwą drogę. Jak ja wcześniej dla niego. Mówią, że jeśli zrobisz dobry uczynek, on wróci do ciebie z dziesięciokrotną mocą. Tak samo jest ze złem. Chcę, żeby się ratował, ale on mnie nie puszcza. Jego dotyk jest tak delikatny, chociaż trzyma mnie tak mocno. Niesamowity... I uparty. Zasypiam w jego ramionach.
- Gdzie jest to bezpieczne miejsce? - Powiedział, oplatając mnie ramionami pod moimi pachami. Ja obejmowałem go za szyję. Wyszeptałem adres i opis miejsca. Zapytałem, jak chce się tam dostać. Odparł beztrosko: - Wspomniałem, że jestem mutantem? Przelecimy się.
Zamgliło mi oczy. Miałem wrażenie, że widzę przed sobą białe skrzydła. Wielkie ogromne... Moje stopy oderwały się od ziemi. Uchwyciłem się kurczowo jego karku, wtuliłem się jeszcze bardziej w ciało okryte tylko cienką tkaniną. Miałem wrażenie, że śnię. Albo śniłem naprawdę. W życiu ludzi to się nie zdarza. W życiu mutantów... Nie wiem. Czułem, że moim ciałem targa wiatr. Zimno czułem tylko na plecach. Z przodu... Ciągle byłem w objęciach. W objęciach chłopaka ze snu. To było piękne uczucie. Niezapomniane. Leciałem. Ostatnim widokiem, jaki zdążyłem zarejestrować, były kontury wieżowców rysujące się w mroku nocy. Nie wiem, co było dalej. On chyba wie – kimkolwiek jest.
- Brak sił. - Powiedziałem już spokojniej. - Ratuj się.
- Uratuję ciebie tak jak ty mnie. Dasz radę wstać? - Pomógł mi wstać, wykładając swój plan. - To okno wychodzi na boczną ulicę. Musimy uciekać nim ktoś nas tu znajdzie. - Powiedział tym swoim słodkim niskim głosem.
O dziwo, trzymałem się na nogach. Jednakże gdyby nie jego pomoc, pewnie bym upadł. Jakoś doszliśmy do okna. On ciągle mnie podtrzymywał jakby bał się, że coś mi się stanie. Zmusił mnie, bym wspiął się na górę. Ulica zaczynała się metr nad oknem półką za oknem, w której właśnie stałem. Wspiąłem się. On pomagał mi cały czas, służąc pomocną ręką. Już był na górze i wyciągnął w moją stronę swe ręce. Jest tak niesamowicie silny... A jeszcze przed chwilą był tak słaby. Nie wiem, jak to się stało – skąd wykrzesałem z siebie energię na pokonanie metra, który wydawał mi się najdłuższy w moim życiu. Na „powierzchni” spotkała mnie moja nagroda. On wtulił się we mnie, a ja oparłem się na nim i wdychałem odurzający zapach włosów. Znów poczułem zmęczenie. Tym razem uderzyło z większą siłą.
- Nie dam rady iść... - Wyszeptałem. Miałem już zamiar go puścić i upaść jak śmieć, którego się wyrzuca do kosza. Moim koszem miała być ulica. On nie pozwolił mi na taki koniec. Był dla mnie jak opiekun. Anioł stróż, który wskazuje właściwą drogę. Jak ja wcześniej dla niego. Mówią, że jeśli zrobisz dobry uczynek, on wróci do ciebie z dziesięciokrotną mocą. Tak samo jest ze złem. Chcę, żeby się ratował, ale on mnie nie puszcza. Jego dotyk jest tak delikatny, chociaż trzyma mnie tak mocno. Niesamowity... I uparty. Zasypiam w jego ramionach.
- Gdzie jest to bezpieczne miejsce? - Powiedział, oplatając mnie ramionami pod moimi pachami. Ja obejmowałem go za szyję. Wyszeptałem adres i opis miejsca. Zapytałem, jak chce się tam dostać. Odparł beztrosko: - Wspomniałem, że jestem mutantem? Przelecimy się.
Zamgliło mi oczy. Miałem wrażenie, że widzę przed sobą białe skrzydła. Wielkie ogromne... Moje stopy oderwały się od ziemi. Uchwyciłem się kurczowo jego karku, wtuliłem się jeszcze bardziej w ciało okryte tylko cienką tkaniną. Miałem wrażenie, że śnię. Albo śniłem naprawdę. W życiu ludzi to się nie zdarza. W życiu mutantów... Nie wiem. Czułem, że moim ciałem targa wiatr. Zimno czułem tylko na plecach. Z przodu... Ciągle byłem w objęciach. W objęciach chłopaka ze snu. To było piękne uczucie. Niezapomniane. Leciałem. Ostatnim widokiem, jaki zdążyłem zarejestrować, były kontury wieżowców rysujące się w mroku nocy. Nie wiem, co było dalej. On chyba wie – kimkolwiek jest.
***
Niesamowite *o* jestem pod wrażeniem, więc tylko chyba na to mnie stać, zresztą....to slowo idealnie odzwierciedla mój zachwyt ^^ super klimacik, uwieeelbiam :3 Ze zniecierpliwieniem czekam na kolejny odcinek MZI, jak i tego DwuPartu :D Życzę weny, bo z krótkiego wstępu wynika, ze cierpisz na jej brak :( DUŻOO DUŻOO weny!! :D Nati.
OdpowiedzUsuńŚwietny DwuPart już się nie mogę doczekać 2 części :D
OdpowiedzUsuńŻyczę dużo weny i z niecierpliwością czekam na kolejny odcinek MZI bo to opowiadanie jest jednym z lepszych jakie czytałam o Adommy <3