Przywitam
się tylko i odpowiem na komentarze i już nie zabieram czasu.
Cześć!
Sandra
Black Ostatni odcinek to nie koniec
twojej palpitacji. Przeczytaj ten. Tytuł zachęca, prawda?
GlamKinia
Witaj,
nowa! 1. Dzięki za koment. Jak zaczęłam czytać takie pozytywy, to
pomyślałam czy wiesz, że istnieje coś tak fantastycznego jak
Piaskowy Gołąb i inne opowiadania Maronki. A potem przeczytałam
ciąg dalszy twej pisaniny i szok. Kłamiesz, naprawdę nie mogłabym
się równać z Rogo i Maroną, to nie do uwierzenia! 2. Odcinki
wstawiam zazwyczaj co dwa tygodnie. To naprawdę odpowiednia ilość
czasu: tydzień na tworzenie i tydzień na przepisywanie na kompa –
wtedy wyłapuję błędy z brudnopisu. No chyba, że mam większy
kryzys w pisaniu. 3. Filmy fajne, zwłaszcza ten pierwszy. Drugi już
widziałam, Beat Me Up oczywiście boskie i z pazurem jak sama All.
Polecam także jej „Holiday” (my fav song of her) 4. Śmiało,
rozpisuj się ile chcesz, byleby nie było to dłuższe niż moje
rozdziały :D
A
teraz odcinek. Enjoy!
Pocałunek śmierci
Szedł
białym korytarzem, mijając pielęgniarki i lekarzy. Pora wizyt
dobiegała końca, pozostały tylko minuty. Czekał właśnie na tę
porę. Nikt nam nie będzie przeszkadzał. Tylko my i ciało
fizyczne, które nikogo nie interesuje. Przypomniał sobie słowa
swojego nauczyciela fizyki. To były czasy: uczniowie spali na
lekcjach wykończeni usilnymi prośbami o uwagę i znudzeni
nieudanymi eksperymentami z chlorkiem sodu. Ciągle gadał o
ciałach fizycznych. Cholera go wie, co to było... Stanął
przed drzwiami z numerem 228. Niby szpital jak każdy inny, ale coś
go różniło. W tym pokoju nie spoczywał zwykły pacjent zadręczony
swoim losem. Człowiek leżący w tej sali był zaczątkiem
wszystkich problemów. Jego problemów. Ból najlepiej zniszczyć
u źródła, przypomniał sobie i pchnął ostro drzwi.
-
Witaj... przyjacielu. - Rzekł z sarkazmem. Nie obchodziło go w tej
chwili, czy pacjent śpi czy czyta. Zanim spojrzał na byłego
gitarzystę swego zespołu podparł drzwi krzesłem w taki sposób,
by zablokować klamkę. Ot, na wszelki wypadek, by nikt im nie
przeszkadzał.
-
Mitchel? Ty tutaj? - O kilka lat starszy od Craftera mężczyzna
uniósł brwi, kiedy oderwał się od bardzo ciekawej lektury.
Odłożył ją na bok, wcześniej zaznaczając zakładką ostatni
przeczytany fragment. Zdziwił się jeszcze bardziej, kiedy
spostrzegł, co jego towarzysz dzieciństwa robi. Zaniepokoił się
lekko. - Co cię sprowadza? I czemu blokujesz drzwi? - Zamknął
książkę i odłożył ją na stolik po swojej prawej stronie.
Mitchel
zbliżył się do niego, lecz nie usiadł na krześle jak wszyscy
odwiedzający. Zacisnął ręce na ramie łóżka u stóp Johna i
zmierzył go badawczo. Ciemne włosy układały się w fryzurę z
krótką grzywką. Zielonkawe oczy spoglądały na niego spod
dopasowanych okularów do czytania, a na pociągłej twarzy widać
było ten sam, co zawsze, zastygły wyraz władczej sympatii.
Nienawidził przede wszystkim tej twarzy. Kochał ją, a poprzez to
nienawidził. John odziany był w piżamę w paski, jednak spodnie
miały tylko jedną długą nogawkę, gdyż druga noga ciągle
pozostawała w gipsie.
-
Chciałbym z tobą poważnie porozmawiać, ale najpierw powiedz mi,
jak się czujesz? - Spytał z udawaną troską i przymknął na
chwilę powieki, by choć przez kilka sekund stracić z oczu obraz
miłości i nienawiści.
-
Lekarze mówią, że z każdym kolejnym dniem jest ze mną coraz
lepiej. - Uśmiechał się, skubiąc skrawek swojej koszuli. -
Niedawno ściągnęli mi te wszystkie... opaski i bandaże z klatki
piersiowej, bo moje żebra w końcu doszły do ładu. I mam ich teraz
nie nadwerężać. Miałem wielkiego farta, że złamanie nie
przebiło płuc i... Mitchel? W ogóle mnie nie słuchasz. Coś się
stało? - Spytał John z podejrzliwym uśmiechem. Od chwili, kiedy
zobaczył tu swego gościa, czuł, że coś jest nie tak.
Do
tego czasu wokalista Mouthlike pozostawał milczący. Napawał się
brzmieniem głosu, którego już nigdy miał nie usłyszeć. Na jego
ustach pojawił się triumfalny uśmieszek, kiedy usłyszał pytanie
Johna. Człowiek, z którym się wychowywał, pierwszy raz okazał
zainteresowanie. Wręcz troskę z powodu dziwnego zachowania swego
wieloletniego kumpla.
-
Podobno... - Odsłonił zęby, by móc jeszcze przez chwilę sycić
się obecną atmosferą. - ...szpitale noszą miano przedsionków
śmierci. - Zachichotał i podszedł do okna, by zobaczyć, jaki jest
z niego widok. Tak jak się spodziewał – przez szybę widać było
parking umiejscowiony przed frontem budynku i kawałek bocznej ulicy.
Resztę zastawiały drzewa.
-
Cóż. Mi śmierć raczek nie grozi skoro za kilka tygodni mam wrócić
do zespołu. A propos, jak się sprawuje mój zastępca?
-
Raczej następca. - Mruknął do siebie cicho piosenkarz i zadumał
się. Zaczął mówić głośniej. - Tommy... Mógłby cię wygryźć
i pozostać w zespole na stałe. Gdyby tylko chciał... - Pomyślał
o blondynie. Sprawiłem mu ból. To chyba dobra nagroda. -
Jest świetny, utalentowany, wyrozumiały, umie się podporządkować.
Jest całkowicie inny niż ty. - Zakpił, odwracając się w kierunku
chorego.
-
Co mam przez to rozumieć? - John po raz pierwszy od początku wizyty
okazał oburzenie. Te odwiedziny przestawały mu się podobać.
-
Tommy Joe uświadomił mi coś bardzo ważnego. - Skierował się ku
byłemu przyjacielowi, a teraz swojemu wrogowi. - Mówiłem, że jest
mądry? - Zatrzymał się, dostrzegając kolejną zaletę młodego
gitarzysty. - A więc jest mądry. - Zaczął iść dalej w kierunku
zakłopotanego Johna. - Uświadomił mi, że kiedyś, dawno temu
popełniłem błąd. - Widząc pytający wzrok, przestał owijać w
bawełnę. - Uzależniłem się i ciągle tkwię w tym uzależnieniu.
To cholernie męczące, wiesz?! - Był już obok ramy łóżka, gdy
John poruszył się niespokojnie. Dopiero teraz dostrzegł te
spoglądające z szaleństwem obłąkane oczy. - Myśl, że źródło
tej męki znajduje się w tym pokoju przyprawia mnie o dreszcze. -
Przygwoździł mężczyznę do łóżka, obejmując ramę z dwóch
stron. - A zarazem ekscytuje, gdyż mogę się go pozbyć od tak, za
jednym pstryknięciem palców. - Patrząc lodowatym wzrokiem, wykonał
przed Bovary'm gest dłonią. W następnym momencie dłoń Mitchela
znalazła się na policzku Johna i gładziła delikatnie spowitą w
panice twarz.
-
Mitchel, co ty wyrabiasz, dzieciaku? - Wyszeptał drżącym głosem
gitarzysta. W jego oczach widoczny był lęk z wyraźnymi śladami
przerażenia, które pogłębiło się, kiedy Crafter wszedł na
łóżko.
Wokalista
usiadł na gitarzyście okrakiem i przygwoździł ręce muzyka do
poduszki w okolicach wezgłowia. Bolało, lecz grymas prawdziwego
cierpienia ukazał się na twarzy Johna dopiero, kiedy Mitchel
przycisnął dopiero co zrośnięte kości żeber Bovary'ego. Muzyk
zajęczał z bólu, lecz nie próbował się bronić. Ogarnął go
obezwładniający strach i wiedział, że jest słuszny. Czy teraz
przyjdzie mi zapłacić za to, co ci zrobiłem? Przez te wszystkie
lata... Myślałem, że tego chciałeś... Ta relacja pozostanie
między nami do końca. Odwiodę cię od wszystkiego, co zamierzasz
teraz zrobić. Muszę... John zastanawiał się, jakie ma pola
manewru, jednak wszystkie drogi ratunkowe okazały się niemożliwe.
Był jak kapitan tonącego statku, który nie może już zapobiec
katastrofie. Ostatnimi siłami próbował wykaraskać się z sytuacji
bez wyjścia.
-
Jednak to jest przedsionek śmierci, John. Po tylu latach zniewolenia
nie doczekałem się twojej miłości. Wiedziałeś, że cię kocham
i nie zrobiłeś nic, żeby to uczucie stłumić, powstrzymać. A
ja... Wypełniałem wszystkie twoje rozkazy, byłem na każde twoje
skinienie, a ty odprawiałeś mnie tylko z tą władczą
serdecznością w oczach. - Nachylił się nad jego skroń. -
Cierpiałem przez ciebie. - Następnie złożył na płatku ucha
pocałunek, po czym pochylił się do drugiego ucha i zaczął
szeptać. - Płakałem ukradkiem, bojąc się, że mnie znienawidzisz
za moje uczucia. - Przygryzł miękką małżowinę i tak samo jak
poprzednio musnął wargami wrażliwą skórę.
-
Mitch, o czym ty mówisz, kochany? Wiesz, że zawsze darzyłem cię
szczerą przyjaźnią. Mitch, co ty robisz? - John próbował wymusić
na sobie jego spojrzenie, Crafter wywołał jeszcze większy ból w
jego żebrach, ściskając kości udami.
-
Nie kłam! Chociaż teraz nie kłam. - Szeptał prosto w jego idealną
twarz. - To nie była przyjaźń. To było plucie w twarz. Teraz
przyszedłem po to, na co czekałem całe życie, po to co mi się
należało, a potem nie zobaczę cię już nigdy więcej. - Z jego
oczu zaczęły płynąć łzy, lecz nie powstrzymał swojego czynu.
-
Mitchel, zrobię wszystko... - Nie zdążył dokończyć.
Crafter
z przejęciem wpił się w usta Bovary'ego. Czekał na to tyle
długich lat. Ten słodko-gorzki pocałunek, który teraz się
dopełniał, przelał czarę goryczy zapełnioną od chwili, kiedy
skończył pięć lat. Wtedy przeprowadził się do Louisville. Wtedy
John przyszedł do jego domu, by powitać nowych sąsiadów. Kiedy
zostali sobie przedstawieni, ścisnęli sobie przyjaźnie dłonie i
uśmiechnęli się do siebie, ciesząc z nowej znajomości – jego
przyszłej gehenny. Trzy lata starszy chłopak przez wiele lat potem
wykorzystywał jego rosnącą miłość do różnych celów – od
ściągania na klasówkach po psychiczne i fizyczne nękanie innych
ludzi, a nawet rodziców Mitchela, którzy zginęli w wypadku
samochodowym dumnie odwożąc swego syna na bal maturalny. Dokuczał
im wtedy, że nie kupili mu nowego samochodu. Posłuchał rad
przyjaciela, na którego już przed egzaminem na prawo jazdy w garażu
czekał nowiutki Cadillac. Ludzie mówili, że ten chłopak
sprowadza go na złą stronę. Widział nawet
owoce tej przyjaźni. Nie słuchał. Teraz żałował tak bardzo, że
chciał go zabić, a potem siebie.
Rozgniatał
usta Johna swoimi, domagając się posłuszeństwa. Pieścił je
wargami, a potem językiem. Bovary zaczął jęczeć z gniewu nad
gestem i z bólu spowodowanego napieraniem na dopiero co wyleczone
żebra. Mitchel uciszył go jednym mocnym ściśnięciem szyi.
Następnie między wargi muzyka płytko wprowadził język... I
sięgnął niemal gardła. Całował źródło swoich cierpień tak
długo, aż nie w pełni sprawny mężczyzna całkowicie się poddał.
Wtedy wyciągnął nóż. Krótka broń przypominająca sztylet
spoczęła w ręce Mitchela trzymana przez białą chusteczkę.
Pamiątka przechowywana w rodzinie od wieków w końcu miała się
przydać. Nie jego pamiątka. Pamiątka Johna, który dał ją
Crafterowi na szesnaste urodziny. Nie miał prawdziwego prezentu –
po prostu w panice porwał zdobiony nóż z komody w salonie –
stałego miejsca dla tej pamiątki. Teraz mu go oddam.
Mitchel
oderwał się od Johna jednym gwałtownym szarpnięciem i spojrzał
życiowemu towarzyszowi prosto w oczy w kolorze zielonego szmaragda.
Oczy, które lśniły teraz tak długo wyczekiwanym przez Mitchela
przerażeniem. Widzę je ostatni raz.
-
To twój przedsionek śmierci, John. A to... Twój pocałunek
śmierci...
Pocałunek
spłynął na miękkie, ciepłe jeszcze wargi, a oprawca zadał jeden
zdecydowany celny cios prosto w serce.
Z
ciała wystawała tylko złota zdobiona rękojeść i centymetr
ostrza, na którym wygrawerowane były słowa „Prawda cię ocali”.
Na chusteczce dzielącej przed chwilą rękojeść od dłoni widoczne
były teraz krople krwi, które wytrysnęły ze świeżo otwartej
rany. Mitchel jeszcze przed sekundę patrzył z kamiennym wyrazem
twarzy na oczy, które pozostały zamknięte. I już nie
pozostaną. Już na mnie nie spojrzysz. Pospiesznie włożył
zabrudzoną chusteczkę higieniczną do kieszeni i szybko opuścił
jednoosobową salę z numerem 228. Tak samo szybko opuścił budynek:
milcząc, nie patrząc na nikogo, z twarzą bez emocji. Wyjście na
świeże powietrze otrzeźwiło go. Zaczął biec najszybciej, jak
mógł. Gdy już nie mógł biec, znalazł ciemną wąską uliczkę
pełną kontenerów na śmieci i sznurków z praniem przewieszonych
przez okna. Tam skulił się pod ścianą i zapłakał cicho.
***
Każdy
przeżywa swoje własne dramaty. Każdy boryka się z innym. Pech
chciał, że dla Adama dramatem stała się miłość. Niczym w
dramacie Szekspira tęsknił za swoim oblubieńcem, wpadając w coraz
czarniejszą rozpacz. Łapał się wszystkiego, czego mógł, by
zająć ręce. W jeden dzień nauczył się na pamięć tekstu
piosenki, którą miał zaprezentować w następnym odcinku.
Niestety, nawet piosenka (wybrana przez niego samego) przypominała
mu o Tommy'm. Jednak w tunelu, w jakim się znalazł, próbował
znaleźć światełko i tylko od niego zależało czy będą to
reflektory nadciągającego pociągu, czy żarówka oświetlająca
wyjście ewakuacyjne. Na szczęście znów widzowie ocalili jego
idolową karierę i mógł kontynuować swą podróż ku finałowi.
Ta podróż nie przynosiła mu w tej chwili tak wielkiej satysfakcji,
jak przed kilkoma miesiącami. Kiedy przybył tu we wrześniu, kipiał
ze szczęścia, radości, podekscytowania. Był po prostu w euforii.
Teraz przyszedł grudzień, a melancholia nadchodzących Świąt
Bożego Narodzenia i z dnia na dzień psująca się pogoda nie
poprawiały humoru. Przed nim ostatni odcinek w tym roku, tak trudno
mu było myśleć o rozstaniu z tym miejscem i tymi ludźmi. Przed
Tommy'm także ostatni koncert. Jak on się czuje po tym, co mu
zrobiłem? Nie mógł odpędzić się od myśli o blondynie.
-
Adam, znowu zasypiasz! - Allison uderzyła bruneta w czoło z
otwartej dłoni. Grali w chińczyka już pół godziny, a Lambert
ciągle zapominał o swojej kolejce. - Rzucasz.
-
Przepraszam was, nie mam jakoś do tego głowy. - Rzekł markotnie,
kiedy Kris podał mu kostkę. Zaczął nią podrzucać aż nie
wypadła z jego rąk na łóżko, na którym wszyscy trzej siedzieli
wokół planszy.
-
Świetnie, znowu masz szóstkę. - Zauważyła rozdrażniona All i
wykonała tyle samo ruchów pionkiem przyjaciela. Lambert rozciągnął
się od niechcenia na łóżku, a potem splótł palce na brzuchu.
-
Och, daj spokój, Allison. Nie widzisz, że ma kryzys? - Zbeształ
dziewczynę Kris, który rozumiał przyjaciela. - Adam. Ja miałem z
Katy podobnie i zawsze na końcu się godziliśmy. - Próbował
pocieszyć przyjaciela, a Allison przewróciła oczami, nie mogąc
już go słuchać.
-
Możesz przestać nawijać o tej swojej Katy?! - Wybuchła tak
gwałtownie, że Adam się wystraszył. - Ciągle tylko: ja z Katy, a
Katy, a kiedy my, całuski-sruski. Mam już tego dość! - Wykrzyczał
a i wstała z łóżka. Podparła ręce bod boki i próbowała
rozchodzić gniew.
-
A co? Nie pasuje ci coś? Mam doświadczenie, to się nim dzielę.
Nie wolno? - Odpyskował jej, a czerwonowłosa rozeźliła się
jeszcze bardziej.
-
NIE! - Warknęła.
-
Bo co?
-
Bo tak!
Ta
farsa wydała się Adamowi zabawna, więc zaczął obserwować
przyjaciół. Dogryzali sobie niczym szczenięta walczące o smaczny
kąsek. Na obliczu bruneta pojawił się nawet lekki uśmiech, lecz
kiedy epitety rzucane sobie nawzajem przez przyjaciół stały się
ostrzejsze, a docinki przeszły w zjadliwe, niemal agresywne
komentarze, spróbował powstrzymać parę przed końcowym wybuchem.
Nie dali mu dojść do słowa.
-
Powiedz. Powiedz, co jeszcze z Katy robisz po kłótni. Kupujesz jej
kwiatki na przeprosiny? A może słodkie czekoladki, żeby się
jeszcze bardziej roztyła?! - Gestykulowała przy tym jak wprawny
orator. Jej oczy były pełne gniewu i nienawiści.
-
Próbujemy dojść do kompromisu w przeciwieństwie do ciebie, która
wszystko załatwiasz ciętym językiem. - Odszczeknął Allen, co
jeszcze bardziej rozwścieczyło przyjaciółkę.
-
Wolę mieć cięty język niż siedzieć pod pantoflem tak jak ty.
Myślisz, że nie widzę, kiedy codziennie do niej dzwonisz i
skarżysz się, czego ci kto nie powiedział? Pewnie po każdym
odcinku lecisz do niej z płaczem, bo Cowell ci dopiekł.
-
Po prostu rozmawiamy o wszystkim i mówimy od razu, kiedy coś nas
trapi. Dzielimy się nie tylko szczęściem, ale i troskami nie tylko
jako narzeczeni. Jako przyjaciele. Ale co taka smarkula jak ty może
o tym wiedzieć. Wcale się nie dziwię, że żaden chłopak cię nie
chce! - Potok słów wykrzyczanych w złości zranił dziewczynę do
żywego. Allen zorientował się, co powiedział, sekundę za późno.
Dziewczyna zdążyła już z płaczem wybiec z wspólnego pokoju
mężczyzn i nie usłyszała wołania szatyna, który krzyknął za
nią: - All, wracaj, ja nie chciałem! - Spojrzał tylko ze zbolałą
miną na drzwi, a potem na Adama i wzruszył ramionami bezradny w
sytuacji, w jakiej się znalazł.
-
No wiesz? - Adam pokręcił głową ze złością, a następnie
przeczesał palcami niemyte od dwóch dni włosy. - Ale jej
nagadałeś. Będziesz teraz pokutować co najmniej do przerwy
świątecznej. - Podszedł do niego i westchnął z niedowierzaniem.
- Albo i dłużej. - Zakpił z rozbawieniem. - Spróbuję coś
zdziałać, ale nie licz na cud. - Rzekł Lambert znudzony i poszedł
skonfrontować się z czerwonowłosą bestyjką, jaka wyrosła przed
chwilą na jego oczach i która tak szybko zniknęła. Tylko gdzie
ja mam cię szukać? Przeanalizował możliwą listę miejsc
smutku i zdecydował się odwiedzić miejsce, które znaleźli na
początku ich idolowej drogi: plac zabaw. Zamknął za sobą drzwi od
pokoju, w którym jego współlokator przeklinał teraz własną
głupotę. - Och, te dzieci. Ciągle trzeba ich pilnować. -
Westchnął jeszcze raz, wychodząc z rezydencji. Czekał go długi,
męczący spacer po parku.